– Aha – rzekł Rocco Lampone. – Dla mnie też. I kazał mi pilnować bramy. No cóż, psiakrew, on jest szefem.
Jego ton dawał do zrozumienia, że Michael nie jest taki jak jego ojciec; był odrobinę lekceważący. Carlo to zignorował.
– Mike wie, co robi – stwierdził. Rocco przyjął tę wymówkę w milczeniu. Carlo pożegnał go i wrócił do domu. Coś się szykowało, ale Rocco nie wiedział, co.
Michael stał w oknie salonu i obserwował Carla spacerującego dokoła placyku. Hagen przyniósł mu kieliszek mocnego koniaku. Michael popijał go z wdzięcznością. Stojąc za nim, Hagen powiedział łagodnie:
– Mike, musisz ruszać. Już czas.
Michael westchnął.
– Chciałbym, żeby nie stało się to tak prędko. I żeby ojciec pożył trochę dłużej.
– Wszystko dobrze pójdzie – rzekł Hagen. – Jeżeli ja się nie potknąłem, to nikt tego nie zrobił. Przygotowałeś to naprawdę świetnie.
Michael odwrócił się od okna.
– Stary w dużej mierze to zaplanował. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki był mądry. Ale ty pewnie wiesz.
– Nie ma takiego jak on – powiedział Hagen. – Ale to jest piękne. Pierwszorzędne. Więc widocznie też nie jesteś taki zły.
– Zobaczymy, co będzie – rzekł Michael. – Czy Tessio i Clemenza są w ośrodku?
Hagen kiwnął głową. Michael dopił koniak.
– Przyślij do mnie Clemenzę. Wydam mu instrukcje osobiście. Tessia w ogóle nie chcę widzieć. Powiedz mu, że za jakieś pół godziny będę gotów jechać z nim na spotkanie z Barzinim. Ludzie Clemenzy zajmą się nim potem.
Hagen zapytał oględnie:
– Nie ma sposobu zdjąć Tessia z haka?
– Żadnego – odparł Michael.
Na północy stanu, w mieście Buffalo, niewielka pizzeria na bocznej ulicy była przepełniona. Kiedy minęły godziny obiadowe, ruch wreszcie zelżał; człowiek stojący za kontuarem zdjął z okna okrągłą blaszaną tacę z paroma pozostałymi płatami pizzy i postawił ją na półce ogromnego ceglanego pieca. Zajrzał do środka, sprawdzając piekące się tam ciasto. Ser jeszcze nie zaczął pokrywać się pęcherzykami. Kiedy obrócił się do lady, która pozwalała mu obsługiwać ludzi na ulicy, zobaczył stojącego tam młodego, energicznie wyglądającego człowieka. Człowiek ten poprosił:
– Daj mi pan porcję.
Właściciel pizzerii wziął drewnianą szuflę i wsunął jeden z zimnych płatów pizzy do pieca, żeby go podgrzać. Klient, zamiast poczekać na zewnątrz, postanowił wejść do środka, by go tam obsłużono. Lokal był teraz pusty. Właściciel otworzył piec, wyjął gorącą pizzę i podał ją na papierowym talerzu. Jednakże klient, zamiast za nią zapłacić, wpatrywał się w niego bacznie.
– Słyszałem, że pan ma fajny tatuaż na piersiach – powiedział. – Widzę nad koszulą jego kawałek, może byś pan pokazał resztę?
Właściciel zamarł. Był jak sparaliżowany.
– Rozepnij pan koszulę – poprosił klient.
Właściciel potrząsnął głową.
– Nie mam żadnego tatuażu – zaprzeczył po angielsku z silnym akcentem. – Ma go ten, co tu pracuje wieczorem.
Klient zaśmiał się. Był to śmiech nieprzyjemny, chrapliwy, wymuszony.
– No, jazda, rozepnij pan koszulę, niech to zobaczę.
Właściciel zaczął się cofać w głąb sklepu, chcąc się skryć za ogromnym piecem. Ale klient podniósł rękę nad kontuar. Miał w niej rewolwer. Wystrzelił. Kula trafiła właściciela w pierś i rzuciła nim o piec. Klient strzelił powtórnie i właściciel osunął się na podłogę. Klient obszedł kontuar, wyciągnął rękę i szarpnął guziki koszuli. Pierś była zalana krwią, ale tatuaż widoczny – spleceni w uścisku kochankowie, przebici nożem. Właściciel z trudem podniósł rękę, jakby chcąc się zasłonić. Rewolwerowiec powiedział:
– Fabrizzio, Michael Corleone przesyła ci pozdrowienia.
Wyciągnął rewolwer, tak że wylot lufy był ledwie o parę cali od czaszki właściciela, i nacisnął spust. Potem wyszedł ze sklepu. Przy krawężniku czekał samochód z otwartymi drzwiami. Wskoczył do niego i wóz szybko odjechał.
Rocco Lampone zdjął słuchawkę telefonu zamontowanego na jednym z żelaznych słupów bramy. Usłyszał czyjś głos mówiący: – Twoja paczka gotowa – i szczęknięcie, kiedy rozmówca się rozłączył. Rocco wsiadł do samochodu i wyjechał z ośrodka. Przeciął szosę Jones Beach, tę samą, na której zabito Sonny’ego Corleone, i dojechał do stacji kolejowej Wantagh. Tam zaparkował wóz. Czekał na niego inny samochód z dwoma ludźmi w środku. Ruszyli do motelu położonego o dziesięć minut drogi dalej przy autostradzie Sunrise i skręcili na jego dziedziniec. Rocco Lampone, pozostawiwszy w wozie swoich dwóch ludzi, poszedł do jednego z małych bungalowów. Jednym kopniakiem wysadził jego drzwi z zawiasów i skoczył do środka.
Phillip Tattaglia, siedemdziesięcioletni i goły jak niemowlę, stał nad łóżkiem, na którym leżała młoda dziewczyna. Gęsta czupryna Phillipa Tattaglii była kruczoczarna, lecz owłosienie jego krocza stalowoszare. Jego ciało miało miękką pulchność ptaka. Rocco wpakował mu cztery kule, wszystkie w brzuch. Potem zawrócił i pobiegł do samochodu. Dwaj mężczyźni wysadzili go na stacji Wantagh. Wsiadł do swojego wozu i wrócił do ośrodka. Wszedł zobaczyć się na chwilę z Michaelem Corleone, po czym ukazał się znowu i zajął swoje stanowisko przy bramie.
Albert Neri, sam w swoim mieszkaniu, skończył przygotowywać mundur. Powoli go włożył – spodnie, koszulę, krawat, kurtkę i pas z rewolwerem. Nie zdał rewolweru, kiedy go zawieszono, a przez jakieś administracyjne przeoczenie nie kazano mu oddać odznaki. Clemenza dostarczył mu nowy specjalny policyjny rewolwer kaliber.38, którego nie można było wytropić. Neri rozłożył go, naoliwił, sprawdził kurek, złożył na powrót, nacisnął spust. Załadował bębenek i był gotowy do wyjścia.
Włożył czapkę policyjną do grubej papierowej torby, po czym narzucił na siebie cywilny płaszcz, by zakryć mundur. Sprawdził zegarek. Jeszcze piętnaście minut do chwili, gdy samochód będzie na niego czekał na dole. Ten kwadrans spędził na sprawdzaniu w lustrze swojego wyglądu. Nie było żadnej wątpliwości. Wyglądał na prawdziwego policjanta.
Wóz czekał z dwoma ludźmi Lampone’a na przednim siedzeniu. Neri usiadł z tyłu. Kiedy auto ruszyło do centrum, opuściwszy dzielnicę, w której mieszkał, zrzucił płaszcz i pozostawił go na podłodze samochodu. Rozerwał papierową torbę i nałożył na głowę policyjną czapkę.
U zbiegu Pięćdziesiątej Piątej Ulicy i Piątej Alei wóz podjechał do krawężnika i Neri wysiadł. Ruszył przed siebie. Dziwnie się czuł, będąc znowu w mundurze, patrolując ulice tak, jak to robił tyle razy. Ludzi były tłumy. Szedł w stronę centrum, aż znalazł się przed Rockefeller Center, naprzeciwko katedry Św. Patryka. Po swojej stronie Piątej Alei spostrzegł limuzynę, której wypatrywał. Stała samotnie między całym szeregiem czerwonych znaków zakazujących parkowania i postoju. Neri zwolnił kroku. Było jeszcze za wcześnie. Przystanął, żeby napisać coś w swojej książeczce mandatowej, po czym ruszył dalej. Znalazł się obok limuzyny. Postukał w błotnik pałką. Kierowca podniósł wzrok ze zdziwieniem. Neri wskazał pałką znak zabraniający postoju i skinął na kierowcę, żeby odjechał. Kierowca odwrócił głowę.
Neri zszedł na jezdnię i stanął przy otwartym oknie kierowcy. Był to groźnie wyglądający zbir, akurat taki, jakich uwielbiał łamać. Neri powiedział rozmyślnie obraźliwie:
– Okay, panie mądry, chcesz, żebym ci wetknął mandat w dupę, czy też stąd spłyniesz?
Kierowca odrzekł obojętnie:
– Lepiej pan sprawdź w swoim komisariacie. Daj mi pan mandat, jeżeli to panu sprawi przyjemność.
– Zjeżdżaj stąd, do cholery – zagroził Neri – albo cię wywlokę z tego wozu i stłukę ci tyłek.