– Musi pan wybaczyć mojej córce, chrzestnej córce pana żony, że nie złożyła waszej rodzinie uszanowania przychodząc dzisiaj. Jeszcze jest w szpitalu.
Zerknął na Sonny’ego Corleone i Toma Hagena, by dać do zrozumienia, że nie chce mówić przy nich. Ale don był nieubłagany.
– Wszyscy wiemy o nieszczęściu twojej córki – powiedział don Corleone. – Jeżeli mogę jej w czymś pomóc, wystarczy ci powiedzieć. Bądź co bądź, moja żona jest jej matką chrzestną. Nigdy nie zapomniałem o tym zaszczycie.
Była to nagana. Przedsiębiorca pogrzebowy nigdy nie zwracał się do dona Corleone „Ojcze Chrzestny”, tak jak nakazywał zwyczaj.
Bonasera, z poszarzałą twarzą, zapytał teraz wprost.
– Czy mógłbym pomówić z panem sam na sam?
Don Corleone potrząsnął głową.
– Tym dwóm ludziom zawierzyłbym własne życie. Są moimi dwiema prawymi rękami. Nie mogę ich obrazić, każąc im odejść.
Przedsiębiorca pogrzebowy zamknął na chwilę oczy, po czym zaczął mówić. Jego głos był spokojny – ten głos, którym posługiwał się do pocieszania osieroconych.
– Wychowałem moją córkę na sposób amerykański. Wierzę w Amerykę. Ameryka dała mi majątek. Pozostawiłem córce swobodę, ale uczyłem ją nigdy nie hańbić rodziny. Znalazła sobie chłopca, nie-Włocha. Chodziła z nim do kina. Wracała późno. Ale nigdy nie przyszedł poznać jej rodziców. Przyjmowałem to wszystko bez protestu, wina jest moja. Dwa miesiące temu zabrał ją na przejażdżkę. Miał ze sobą kolegę. Zmusili ją do picia whisky, a potem próbowali ją wykorzystać. Opierała się. Zachowała swoją cześć. Pobili ją. Jak zwierzę. Kiedy poszedłem do szpitala, miała podbite oczy. Złamany nos. Pękniętą szczękę. Trzeba ją było zdrutować. Płakała z bólu. „Ojcze, ojcze dlaczego oni to zrobili? Dlaczego mi to zrobili?” I ja płakałem.
Bonasera nie mógł dalej mówić, rozpłakał się, chociaż dotąd głos jego nie zdradzał wzruszenia.
Don Corleone, jak gdyby wbrew swojej woli, uczynił gest współczucia, i Bonasera jął mówić dalej, głosem pełnym ludzkiego cierpienia:
– Dlaczego płakałem? Ona była światłem mojego życia, czułą córką. Piękną dziewczyną. Ufała ludziom, a teraz już nigdy nie będzie im ufała. Już nigdy nie będzie piękna.
Drżał, a jego woskowa twarz powlekała się złą, ciemną czerwienią.
– Poszedłem na policję, jak na dobrego Amerykanina przystało. Obaj zostali aresztowani. Przyprowadzono ich na rozprawę. Dowody były przytłaczające, więc się przyznali do winy. Sędzia skazał ich na trzy lata więzienia i zawiesił wyrok. Zwolnili ich tego samego dnia. Stałem w sali sądowej jak głupiec, a te dranie uśmiechały się do mnie. I wtedy powiedziałem żonie: „Musimy iść do dona Corleone”.
Don pochylił głowę, aby okazać szacunek dla bólu tego człowieka. Jednakże kiedy przemówił, słowa jego były zimne od urażonej godności:
– Dlaczego poszedłeś na policję? Dlaczego nie przyszedłeś do mnie na początku tej sprawy?
Bonasera wymamrotał niemal niedosłyszalnie:
– Czego pan chce ode mnie? Niech pan powie, czego pan sobie życzy? Ale niech pan zrobi to, o co proszę. – W jego słowach było coś prawie zuchwałego.
Don Corleone zapytał poważnie:
– A o co idzie?
Bonasera zerknął na Hagena i Sonny’ego Corleone i potrząsnął głową. Don, siedzący nadal przy biurku Hagena, pochylił się ku przedsiębiorcy pogrzebowemu. Bonasera zawahał się, potem nachylił i przysunął usta tak blisko do owłosionego ucha dona, że prawie go dotknął. Don Corleone słuchał jak ksiądz w konfesjonale, spoglądając w dal, nieporuszony, zamyślony. Trwali tak długą chwilę, aż wreszcie Bonasera przestał szeptać i wyprostował się na całą wysokość. Don popatrzał na niego z powagą. Bonasera, z poczerwieniałą twarzą, odwzajemnił mu nieugięcie spojrzenie. W końcu don przemówił:
– Tego nie mogę zrobić. Ponosi cię.
Bonasera powiedział głośno, wyraźnie:
– Zapłacę, ile pan zechce.
Słysząc to Hagen drgnął, nerwowo targnął głową. Sonny Corleone skrzyżował ramiona i uśmiechnął się sardonicznie, odwracając się od okna, by po raz pierwszy popatrzeć na scenę rozgrywającą się w pokoju.
Don Corleone wstał zza biurka. Twarz miał nadal nieporuszoną, ale głos jego brzmiał lodowato.
– Znamy się od wielu lat – przemówił do przedsiębiorcy pogrzebowego – ale do dzisiejszego dnia nigdy nie przychodziłeś do mnie po radę czy pomoc. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie do swego domu na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną twojego jedynego dziecka. Bądźmy ze sobą szczerzy. Pogardziłeś moją przyjaźnią. Bałeś się być moim dłużnikiem.
– Nie chciałem popaść w kłopoty – wymamrotał Bonasera.
Don podniósł rękę.
– Nic nie mów. Uznałeś, że Ameryka jest rajem. Interes szedł ci dobrze, zarabiałeś na dobre życie, uważałeś świat za nieszkodliwe miejsce, gdzie możesz do woli korzystać z przyjemności. Nigdy nie otoczyłeś się prawdziwymi przyjaciółmi. Bądź co bądź chroniła cię policja, istniały sądy, tobie i twoim nie mogło stać się nic złego. Nie potrzebowałeś dona Corleone. W porządku. Moje uczucia były zranione, ale nie jestem człowiekiem, który narzucałby swoją przyjaźń tym, którzy jej nie cenią… tym, którzy uważają, że niewiele się liczę. – Don przerwał i uśmiechnął się do przedsiębiorcy pogrzebowego uprzejmym, ironicznym uśmiechem. – A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: donie Corleone, proszę o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie ofiarowujesz mi swej przyjaźni. Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie morderstwa, i mówisz – tu głos dona stał się szyderczym przedrzeźnianiem – zapłacę, ile pan zechce. Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz tak bez szacunku?
Bonasera wykrzyknął w udręce i strachu:
– Ameryka była dla mnie dobra! Chciałem być dobrym obywatelem. Chciałem, żeby moja córka była Amerykanką.
Don klasnął w dłonie z wyraźną aprobatą.
– Dobrze powiedziane. Doskonale. Więc nie masz na co się skarżyć. Sędzia zawyrokował. Ameryka zawyrokowała. Zanieś córce kwiaty i pudełko łakoci, jak pójdziesz ją odwiedzić w szpitalu. To ją pocieszy. Bądź zadowolony. Ostatecznie to nie jest poważna sprawa, chłopcy byli młodzi, rozhukani, a jeden z nich jest synem wpływowego polityka. Nie, mój drogi Amerigo, ty zawsze byłeś uczciwy. Muszę przyznać, choć pogardziłeś moją przyjaźnią, że bardziej ufałbym słowu Ameriga Bonasery niż czyjemukolwiek innemu. Dlatego daj mi słowo, że wyrzekniesz się tego szaleństwa. To nie po amerykańsku. Przebacz. Zapomnij. Życie jest pełne nieszczęść.
Okrutna i pogardliwa ironia, z jaką to wszystko zostało powiedziane, hamowany gniew dona przemieniły biednego przedsiębiorcę pogrzebowego w dygocącą galaretę, lecz mimo to przemówił dzielnie znowu:
– Proszę o sprawiedliwość.
Don Corleone odparł krótko:
– Sąd wymierzył ci sprawiedliwość.
Bonasera uparcie potrząsnął głową.
– Nie. Wymierzył sprawiedliwość tym młodym. Nie mnie.
Don skwitował to subtelne rozróżnienie aprobującym kiwnięciem głowy, po czym zapytał:
– Jaka jest twoja sprawiedliwość?
– Oko za oko – odrzekł Bonasera.
– Żądałeś więcej – przypomniał don. – Twoja córka żyje.
– Niech oni cierpią tak, jak ona cierpi – rzekł z wahaniem Bonasera. Don czekał, co powie dalej. Bonasera zebrał się na ostatek odwagi i zapytał: – Ile mam panu zapłacić? – Był to rozpaczliwy jęk.