Były po temu przyczyny. Ponieważ don był jeszcze zbyt osłabiony, aby odegrać jakąś rolę, siła polityczna Rodziny została w dużej mierze nadwątlona. Poza tym ostatnie dziesięć lat pokoju poważnie nadwerężyło walory bojowe obu caporegime’ów, Clemenzy i Tessia. Clemenza był nadal sprawnym wykonawcą wyroków i administratorem, ale już nie miał energii ani młodzieńczej siły, aby dowodzić oddziałami. Tessio zmiękł z wiekiem i nie był już dostatecznie bezwzględny. Tom Hagen, pomimo swoich uzdolnień, po prostu nie nadawał się na consigliora w okresie wojennym. Jego główną wadę stanowiło to, że nie był Sycylijczykiem.
Sonny Corleone dostrzegał te słabości w wojennej sytuacji Rodziny, ale nie mógł przedsięwziąć żadnych kroków, by temu zaradzić. Nie był donem, a tylko don mógł zmienić caporegime’ów i consigliora. A sam akt zmiany uczyniłby sytuację jeszcze bardziej niebezpieczną, mógł doprowadzić do jakiejś zdrady. Z początku Sonny myślał o prowadzeniu akcji opóźniającej, dopóki don nie wydobrzałby dostatecznie, aby przejąć dowodzenie, ale z uwagi na odstępstwo bankierów od gier i sterroryzowanie bukmacherów, położenie Rodziny stawało się niebezpieczne. Postanowił odparować uderzenie.
Jednakże zdecydował się zadać cios w samo serce wroga. Zaplanował egzekucję głów Pięciu Rodzin w ramach jednego wielkiego manewru taktycznego. W tym celu wprowadził w życie wymyślny system śledzenia owych przywódców. Ale po tygodniu nieprzyjacielscy wodzowie zeszli do podziemia i nie widywano ich więcej publicznie.
Pięć Rodzin oraz imperium Corleone znalazło się w impasie.
Rozdział 18
Amerigo Bonasera mieszkał zaledwie o kilka przecznic od swego zakładu pogrzebowego na Mulberry Street, toteż zawsze przychodził na kolację do domu. Wieczorami wracał do miejsca pracy, przyłączając się sumiennie do żałobników oddających hołd zmarłym, których zwłoki były wystawione w jego posępnych salonach.
Zawsze miał za złe dowcipy na temat swojej profesji, makabrycznych szczegółów technicznych, które były tak mało ważne. Ma się rozumieć nikt z jego przyjaciół, krewnych czy sąsiadów nie robiłby takich dowcipów. Każdy zawód był godny szacunku dla ludzi, którzy od wieków zarabiali w pocie czoła na chleb.
Teraz, siedząc z żoną przy kolacji w swoim solidnie umeblowanym mieszkaniu, ze złoconymi posążkami Najświętszej Panny, oświetlonymi przez świece migocące za czerwonymi szkiełkami na kredensie, Bonasera zapalił camela i wziął sobie na odprężenie szklankę amerykańskiej whisky. Żona przyniosła do stołu dymiące talerze zupy. Byli teraz zupełnie sami; córkę wysłał do Bostonu, do siostry matki, gdzie mogłaby zapomnieć o swoim strasznym przeżyciu i obrażeniach doznanych z rąk owych dwóch łobuzów, których pokarał don Corleone.
Kiedy jedli zupę, żona spytała:
– Wracasz dziś wieczorem do zakładu?
Amerigo Bonasera kiwnął głową. Żona szanowała jego pracę, ale jej nie rozumiała. Nie rozumiała, że strona techniczna jego zawodu jest najmniej ważna. Podobnie jak większość ludzi myślała, iż płacą mu za umiejętność nadania zmarłym złożonym do trumny takiego wyglądu jak za życia. I istotnie, ta jego umiejętność była legendarna. Ale jeszcze ważniejsza, jeszcze bardziej nieodzowna była jego obecność podczas czuwania przy zwłokach. Kiedy osierocona rodzina przybywała wieczorem, by przyjąć krewnych i przyjaciół przy trumnie swego nieodżałowanego, potrzebowała mieć przy sobie Ameriga Bonaserę.
Był bowiem sumiennym przewodnikiem śmierci. Z twarzą zawsze poważną, ale pełną mocy i pokrzepienia, głosem nie drżącym, ale stłumionym do niższych rejestrów, przewodził żałobnemu rytuałowi. Potrafił uciszyć boleść zbyt niestosowną, wyłajać niesforne dzieci, których rodzice nie mieli serca ukarać. Nigdy nie przesadzając w czułości swych kondolencji, nie był jednak nonszalancki. Kiedy jakaś rodzina raz skorzystała z usług Ameriga Bonasery dla wyprawienia w drogę swojego nieodżałowanego, wracała doń za każdym razem. On zaś nigdy, nigdy nie opuszczał swojego klienta owego straszliwego ostatniego wieczora na powierzchni ziemi.
Zazwyczaj pozwalał sobie na małą drzemkę po kolacji. Potem mył się i golił ponownie, używając obficie talku, by zapudrować gęsty, czarny zarost. I zawsze płukał usta. Z namaszczeniem przebierał się w świeżą bieliznę, śnieżnobiałą koszulę, czarny krawat, świeżo odprasowane ciemne ubranie, czarne trzewiki i czarne skarpetki. Mimo to efekt był pokrzepiający, a nie ponury. Poza tym zawsze farbował sobie włosy na czarno, co było niesłychaną płochością u Włocha z jego generacji. Nie robił tego przez próżność, a po prostu dlatego, że jego włosy przybrały żywy odcień pieprzu zmieszanego z solą, co uważał za niestosowne w swoim zawodzie.
Kiedy skończył zupę, żona postawiła przed nim mały befsztyk z paroma łyżkami zielonego szpinaku, ociekającego żółtą oliwą. Amerigo jadał niewiele. Po tym posiłku wypił filiżankę kawy i wypalił następnego camela. Przy kawie rozmyślał o swojej biednej córce. Nigdy już nie będzie ta sama. Jej zewnętrzna uroda została przywrócona, ale w oczach pozostał wyraz przestraszonego zwierzęcia, który sprawiał, że nie mógł znieść jej widoku. I dlatego wysłali ją na pewien czas do Bostonu. Gdyż czas mógł zagoić jej rany. Ból i przerażenie nie są tak ostateczne jak śmierć, to dobrze wiedział. Jego zajęcie czyniło go optymistą.
Właśnie kończył pić kawę, gdy zadzwonił telefon w salonie. Żona nigdy nie odbierała telefonów, kiedy był w domu, więc wstał, dopił kawę i rozgniótł papierosa. Idąc do telefonu, zdjął krawat i zaczął rozpinać koszulę, szykując się do drzemki. Potem podniósł słuchawkę i powiedział ze spokojną uprzejmością:
– Halo.
Głos w telefonie był chrapliwy, napięty.
– Tu mówi Tom Hagen. Dzwonię w imieniu dona Corleone, na jego życzenie.
Amerigo Bonasera poczuł, że kawa wzburzyła mu się kwaśno w żołądku, i zrobiło mu się trochę słabo. Minął już przeszło rok, odkąd zaciągnął dług wdzięczności wobec dona, ażeby pomścić honor swej córki, i przez ten czas świadomość, że musi spłacić ten dług zwietrzała. Był taki wdzięczny, widząc okrwawione twarze tych dwóch łajdaków, że zrobiłby dla dona wszystko. Jednakże czas przeżera wdzięczność szybciej niż urodę. Teraz Bonasera doznał mdlącego uczucia człowieka, który znalazł się w obliczu katastrofy. Głos mu drżał, kiedy odpowiadał:
– Tak, rozumiem. Słucham.
Zaskoczył go chłód w głosie Hagena. Consigliori był zawsze człowiekiem uprzejmym, chociaż nie Włochem, a teraz przemówił szorstko i ostro.
– Jest pan winien donowi wdzięczność. Don nie ma wątpliwości, że pan mu się odwzajemni. Że będzie pan szczęśliwy, mając tę sposobność. Za godzinę, nie wcześniej, raczej później, przyjedzie do pańskiego zakładu pogrzebowego poprosić pana o pomoc. Niech pan na niego czeka. I żeby nie było nikogo z ludzi, którzy u pana pracują. Proszę ich odesłać do domu. Jeżeli pan ma jakieś zastrzeżenia, proszę powiedzieć teraz, to zawiadomię dona Corleone. Ma innych przyjaciół, którzy mogą oddać mu tę przysługę.
Amerigo Bonasera nieomal wykrzyknął z przestrachu:
– Jak pan może myśleć, że odmówiłbym Ojcu Chrzestnemu? Oczywiście, że zrobię wszystko, czego sobie życzy. Nie zapomniałem o moim długu. Zaraz idę do zakładu, natychmiast.
Głos Hagena był teraz łagodniejszy, ale brzmiał jakoś dziwnie.
– Dziękuję. Don nigdy w pana nie wątpił. Pytanie pochodziło ode mnie. Niech pan dziś spełni jego prośbę, to będzie pan mógł zawsze zwrócić się do mnie w każdym kłopocie, pozyska pan sobie moją osobistą przyjaźń.