To przestraszyło Ameriga Bonaserę jeszcze bardziej. Wyjąkał:
– Czy sam don przyjeżdża do mnie dzisiaj?
– Tak – odrzekł Hagen.
– Więc całkiem przyszedł do siebie po swoich obrażeniach, Bogu dzięki – powiedział Bonasera. Jego ton uczynił z tego pytanie.
Na drugim końcu nastąpiła pauza, po czym głos Hagena odparł bardzo spokojnie:
– Tak. – Rozległo się szczęknięcie i telefon zamilkł.
Bonasera pocił się. Poszedł do sypialni, zmienił koszulę i popłukał usta. Ale nie ogolił się ani nie włożył świeżego krawata. Zawiązał ten sam, który nosił w ciągu dnia. Zadzwonił do zakładu pogrzebowego i kazał pomocnikowi zająć się osieroconą rodziną, używając tego wieczora frontowego pomieszczenia. On sam będzie zajęty w roboczej części laboratoryjnej budynku. Kiedy pomocnik zaczął zadawać pytania, Bonasera przerwał mu krótko i kazał zastosować się ściśle do poleceń.
Włożył marynarkę, a żona, nadal jedząc, spojrzała na niego za dziwieniem.
– Mam jeszcze robotę – wyjaśnił, ona zaś nie śmiała pytać, widząc wyraz jego twarzy. Bonasera wyszedł z domu i ruszył do swego zakładu pogrzebowego odległego o kilka przecznic.
Był to osobny budynek stojący na dużej parceli ogrodzonej białym parkanem. Wąska alejka prowadziła od ulicy na tyły, ledwie dostatecznie szeroka na karetki szpitalne i karawany. Bonasera otworzył bramę i pozostawił ją otwartą. Potem udał się na tyły budynku i wszedł do środka szerokimi drzwiami. W tym momencie ujrzał kolejnych żałobników, którzy wchodzili od frontu, by złożyć hołd zwłokom.
Przed wielu laty, gdy Bonasera kupił ten budynek od przedsiębiorcy pogrzebowego, który miał zamiar wycofać się z interesu, był tam ganek z mniej więcej dziesięcioma schodkami, po których żałobnicy musieli wchodzić do domu pogrzebowego. To nastręczało problemów. Dla starych i kalekich żałobników, pragnących złożyć hołd zmarłemu, wchodzenie po schodkach było prawie niepodobieństwem, toteż poprzedni właściciel używał dla tych osób windy towarowej, małej metalowej platformy, która wjeżdżała na górę po zewnętrznej stronie budynku. Winda była przeznaczona dla trumien i zwłok. Schodziła pod ziemię, po czym wjeżdżała prosto do sali pogrzebowej, tak że żałobnik wynurzał się spod podłogi razem z trumną, a pozostali odsuwali na bok krzesła, aby winda mogła wjechać przez klapę w podłodze. Potem, kiedy kaleki albo sędziwy żałobnik złożył już hołd nieboszczykowi, winda wracała przez politurowaną klapę, aby go zwieźć na dół.
Amerigo Bonasera uznał to rozwiązanie problemu za niewłaściwe i kosztowne. Kazał więc przebudować front budynku, usunąć ganek i zastąpić go lekko pochylonym chodnikiem. Ale windy oczywiście używano nadal do przewozu trumien i zwłok.
Na tyłach budynku, odgrodzone od izby pogrzebowej oraz pokoi recepcyjnych masywnymi dźwiękoszczelnymi drzwiami, znajdowało się biuro, balsamiarnia, magazyn na trumny i starannie zamknięta szafa, zawierająca chemikalia oraz szacowne narzędzia jego rzemiosła. Bonasera wszedł do kancelarii, zasiadł przy biurku i zapalił camela, co rzadko mu się zdarzało w tym budynku. I czekał na dona Corleone.
Czekał z uczuciem najwyższej desperacji. Nie miał bowiem żadnej wątpliwości, jakich usług od niego zażądają. Przez ubiegły rok Rodzina Corleone toczyła wojnę z Pięcioma Wielkimi Rodzinami mafijnymi z Nowego Jorku, i ta rzeź wypełniała gazety. Zginęło wielu ludzi po obu stronach. A teraz Rodzina Corleone zabiła kogoś tak ważnego, iż chcąc ukryć jego ciało, chciała, żeby zniknęło, a jakiż był lepszy sposób po temu, niż kazać je pochować zarejestrowanemu przedsiębiorcy pogrzebowemu? I Amerigo Bonasera nie żywił żadnych złudzeń co do czynu, którego miał dokonać. Zostałby wspólnikiem morderstwa. Gdyby to wyszło na jaw, spędziłby całe lata w więzieniu. Jego żona i córka byłyby pohańbione, a jego dobre imię, szanowane imię Ameriga Bonasery, włóczone przez krwawe błoto mafijnej wojny.
Pozwolił sobie na wypalenie jeszcze jednego camela. A potem przyszło mu do głowy coś jeszcze bardziej przerażającego. Kiedy inne mafijne Rodziny dowiedzą się, że pomógł Corleone’om, potraktują go jako wroga. Zamordują go. I przeklął ten dzień, kiedy poszedł do Ojca Chrzestnego i poprosił o zemstę. Przeklął ten dzień, kiedy jego żona zaprzyjaźniła się z żoną dona Corleone. Przeklinał własną córkę i Amerykę, i swoje sukcesy. Ale potem jego optymizm powrócił. Wszystko mogło ułożyć się dobrze. Don Corleone to mądry człowiek. Z pewnością zrobiono wszystko, aby utrzymać to w tajemnicy. Musiał jedynie zachować spokój. Bo oczywiście jedyną rzeczą bardziej zgubną od jakiejkolwiek innej było zasłużyć sobie na niezadowolenie dona.
Usłyszał świst opon na żwirze. Jego wyćwiczone ucho powiedziało mu, że jakiś samochód nadjeżdża wąską alejką i zatrzymuje się na tyłach domu. Otworzył tylne drzwi, by wpuścić przybyłych. Wszedł olbrzymi Clemenza, a za nim groźnie wyglądający młodzi ludzie. Przeszukali pokoje, nie odzywając się ani słowem do Bonasery, po czym Clemenza wyszedł. Dwaj młodzi ludzie pozostali z przedsiębiorcą pogrzebowym.
W kilka chwil później Bonasera rozpoznał odgłos ciężkiej karetki sanitarnej nadjeżdżającej wąską alejką. Potem w drzwiach pojawił się Clemenza, za nim dwaj mężczyźni niosący nosze. I spełniły się najgorsze obawy Ameriga Bonasery. Na noszach leżały zwłoki owinięte w szary koc, z bosymi, żółtymi stopami wystającymi spod niego.
Clemenza dał znak ludziom z noszami, żeby weszli do balsamiarni. A potem z czerni podwórza wkroczył do oświetlonej kancelarii inny człowiek. Był to don Corleone.
Don stracił na wadze podczas choroby i poruszał się dziwnie sztywno. Kapelusz trzymał w ręku, a włosy na masywnej czaszce wydawały się przerzedzone. Wyglądał starzej, był jakby bardziej zwiędły niż wtedy, gdy Bonasera widział go na weselu, ale nadal emanowała zeń siła. Przyłożył kapelusz do piersi i zapytał Bonasery:
– No, stary przyjacielu, jesteś gotów wyświadczyć mi tę przysługę?
Bonasera kiwnął głową. Don wszedł za noszami do balsamiarni, a Bonasera powlókł się za nim. Zwłoki leżały na jednym ze stołów zaopatrzonych w rowki odpływowe. Don Corleone uczynił nieznaczny ruch kapeluszem i dwaj mężczyźni wyszli z pokoju. Bonasera szepnął:
– Co pan sobie życzy, żebym zrobił?
Don Corleone wpatrywał się w stół.
– Chcę, żebyś użył wszystkich swoich uzdolnień, całej swojej biegłości, jeżeli mnie kochasz. Nie życzę sobie, żeby matka zobaczyła go w takim stanie.
Podszedł do stołu i odciągnął szary koc. Amerigo Bonasera, wbrew własnej woli, na przekór wszystkim latom zaprawy i doświadczenia, sapnął ze zgrozy. Na stole do balsamowania ujrzał roztrzaskaną kulami twarz Sonny’ego Corleone. Lewe oko, zalane krwią, miało gwiaździste pęknięcie na gałce. Grzbiet nosa i lewa kość policzkowa były zdruzgotane na miazgę.
Na ułamek sekundy don wyciągnął rękę, by wesprzeć się na Bonaserze.
– Patrz, jak zmasakrowali mojego syna – powiedział.
Rozdział 19
Być może właśnie impas kazał Sonny’emu Corleone obrać tę krwawą drogę wyniszczenia, która zakończyła się jego śmiercią. Być może sprawiło to puszczenie wodzy własnej mrocznej, gwałtownej naturze. W każdym razie owej wiosny i tego lata montował bezsensowne napady na współpracowników nieprzyjaciela. Sutenerzy Rodziny Tattagliów ginęli od kul w Harlemie, portowi bojówkarze byli masakrowani. Urzędników związkowych podległych Rodzinie Tattagliów ostrzeżono, by pozostali neutralni, a kiedy bukmacherów i lichwiarzy Corleone’ów nadal nie dopuszczano do doków, Sonny nasłał Clemenzę i jego regime, by dokonali spustoszenia w dzielnicy portowej.