Don Corleone odwrócił się odeń plecami. Oznaczało to odprawienie. Bonasera ani drgnął.
W końcu, wzdychając jak człowiek o dobrym sercu, który nie może długo się gniewać na błądzącego przyjaciela, don Corleone obrócił się na powrót do przedsiębiorcy pogrzebowego, który był teraz blady jak jeden z jego nieboszczyków. Don Corleone mówił łagodnie, cierpliwie:
– Dlaczego boisz się zachować lojalność przede wszystkim wobec mnie? – zapytał. – Zwracasz się do sądów i czekasz całe miesiące. Wydajesz pieniądze na adwokatów, którzy doskonale wiedzą, że wyjdziesz na głupca. Przyjmujesz wyrok sędziego, który jest sprzedajny jak najgorsza dziewka z ulicy. Od lat, kiedy potrzebowałeś pieniędzy, chodziłeś do banków, płaciłeś rujnujące procenty, czekałeś z czapką w ręku jak żebrak, podczas gdy oni węszyli, wsadzali ci nos w tytek, by się upewnić, czy zdołasz ich spłacić.
Don przerwał, jego głos stał się surowszy.
– A gdybyś przyszedł do mnie, moja kieska byłaby twoją. Gdybyś przyszedł do mnie po sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty narobił sobie wrogów, staliby się oni moimi wrogami… – don podniósł rękę z palcem wymierzonym w Bonaserę – a wtedy, wierz mi, baliby się ciebie.
Bonasera pochylił głowę i wymamrotał zdławionym głosem:
– Niech pan mi będzie przyjacielem. Przyjmuję.
Don Corleone położył mu dłoń na ramieniu.
– Dobrze – powiedział. – Będziesz miał sprawiedliwość. Któregoś dnia, a ten dzień może nigdy nie nadejść, zwrócę się do ciebie, żebyś mi w zamian oddał przysługę. Do tego dnia uważaj tę sprawiedliwość za podarunek od mojej żony, matki chrzestnej twojej córki.
Kiedy drzwi się zamknęły za wdzięcznym przedsiębiorcą pogrzebowym, don Corleone obrócił się do Hagena i rzekł:
– Daj tę sprawę Clemenzie i powiedz mu, żeby użył ludzi pewnych, takich, których nie poniesie zapach krwi. Bądź co bądź nie jesteśmy mordercami, bez względu na to, co ten posługacz nieboszczyków ubrdał sobie w swojej głupiej głowie.
Zauważył, że jego pierworodny przygląda się przez okno zabawie w ogrodzie. To beznadziejne – pomyślał don Corleone. – Jeżeli nie chce skorzystać z pouczenia, Santino nie będzie mógł nigdy prowadzić rodzinnych interesów, nie będzie nigdy mógł zostać donem. Trzeba znaleźć kogoś innego. I to prędko. Ostatecznie on sam nie jest nieśmiertelny.
Z ogrodu doleciał radosny, gromki krzyk, zaskakując wszystkich trzech mężczyzn. Sonny Corleone przysunął się do okna. To, co zobaczył, sprawiło, że ruszył szybko do drzwi, z uśmiechem rozradowania na twarzy.
– Jest Johnny, przyjechał na wesele, a nie mówiłem?
Hagen podszedł do okna.
– To rzeczywiście pański syn chrzestny – powiedział do dona Corleone. – Przyprowadzić go tutaj?
– Nie – odrzekł don. – Niech ludzie się nim nacieszą. Niech przyjdzie do mnie, jak będzie gotowy. – Uśmiechnął się do Hagena. – A widzisz? Jest dobrym chrzestnym synem.
Hagen poczuł ukłucie zazdrości. Powiedział sucho:
– Minęły już dwa lata. Pewnie ma znowu kłopoty i chce pańskiej pomocy.
– A do kogo ma pójść, jak nie do swego ojca chrzestnego? – zapytał don Corleone.
Pierwszą osobą, która zobaczyła Johnny’ego Fontane wchodzącego do ogrodu, była Connie Corleone. Zapomniała o swojej godności oblubienicy i wrzasnęła: „Johnny!” Potem rzuciła mu się w ramiona. Przytulił ją mocno, pocałował w usta i obejmował ją wpół, gdy inni nadbiegli, by go powitać. Byli to wszystko jego starzy przyjaciele, ludzie, z którymi dorastał na West Side. A potem Connie pociągnęła go do męża. Johnny zauważył z rozbawieniem, iż jasnowłosy młody człowiek ma nieco kwaśną minę widząc, że nie jest już gwiazdą tego dnia. Roztoczył więc cały swój urok, ściskając dłoń pana młodego, pijąc jego zdrowie szklanką wina.
Z podium dla orkiestry znajomy głos zawołał:
– A może byś nam zaśpiewał, Johnny?
Podniósł wzrok i zobaczył uśmiechającego się doń Nina Valentiego. Johnny Fontane wskoczył na podium i porwał Nina w objęcia. Niegdyś byli nierozłączni, razem śpiewali, razem chodzili na randki z dziewczynami, dopóki Johnny nie zaczął być sławny i śpiewać w radio. Kiedy wyjechał do Hollywood, by robić filmy, telefonował parokrotnie do Nina, po prostu, żeby pogadać, i obiecał załatwić mu występy w nocnym lokalu. Jednakże nigdy tego nie zrobił. Kiedy teraz zobaczył Nina i jego radosny, kpiarski, pijacki uśmiech, całe dawne przywiązanie powróciło.
Nino począł brzdąkać na mandolinie. Johnny Fontane położył mu dłoń na ramieniu.
– To będzie dla panny młodej – powiedział i przytupując w takt, zaśpiewał słowa rozwiązłej miłosnej piosenki sycylijskiej. Kiedy śpiewał, Nino wykonywał ciałem sugestywne ruchy. Panna młoda zarumieniła się dumnie, tłum gości ryczał z aprobatą. Zanim piosenka się skończyła, wszyscy przytupywali i wywrzaskiwali swawolne, dwuznaczne słowa, kończące każdą zwrotkę. A potem nie przestali klaskać, dopóki Johnny nie odchrząknął, aby zaśpiewać następną piosenkę.
Wszyscy byli z niego dumni. Był jednym z nich i został sławnym piosenkarzem, gwiazdorem filmowym, który sypiał z najbardziej pożądanymi kobietami na świecie. A mimo to okazał należny szacunek swojemu ojcu chrzestnemu, przemierzając trzy tysiące mil, aby wziąć udział w tym weselu. Nadal kochał takich starych przyjaciół, jak Nino Valenti. Wielu z obecnych widywało Johnny’ego i Nina śpiewających razem, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, iż Johnny Fontane zajdzie tak wysoko, że będą biły dla niego serca pięćdziesięciu milionów kobiet.
Johnny Fontane pochylił się i wciągnął pannę młodą na podium, tak że Connie stanęła między nim a Ninem. Obaj przykucnęli zwróceni twarzami do siebie, a Nino wydobył z mandoliny kilka ostrych tonów. Była to ich stara zagrywka, żartobliwa walka i zaloty, posługiwanie się głosem jak szpadą, przy czym obaj wyśpiewywali kolejno refren. Z najdelikatniejszą kurtuazją Johnny pozwolił głosowi Nina dominować nad swoim, pozwolił Ninowi zabrać mu z objęć pannę młodą, pozwolił mu odśpiewać ostatnią zwycięską zwrotkę, podczas gdy goście wybuchali okrzykami zachwytu, a cała trójka uściskała się na zakończenie. Goście błagali o jeszcze jedną piosenkę.
Jedynie don Corleone, stojąc w narożnym wejściu do domu, wyczuwał, że czegoś tu brak. Wesoło, ze swojskim humorem, bacząc, by nie urazić gości zawołał:
– Mój chrześniak przejeżdża trzy tysiące mil, żeby nas uczcić, a nikt nie pomyśli, żeby zwilżyć mu gardło?
Od razu wyciągnięto do Johnny’ego Fontane tuzin szklanek wina. Wypił po łyku z każdej i pobiegł uściskać swojego ojca chrzestnego. Czyniąc to, szepnął mu coś do ucha. Don Corleone poprowadził go do domu.
Tom Hagen wyciągnął rękę, gdy Johnny wszedł do pokoju. Johnny uścisnął ją i powiedział:
– Jak się masz, Tom? – ale bez zwykłego czaru, który polegał na prawdziwym cieple w stosunku do ludzi. Hagen był nieco dotknięty tym chłodem, lecz przeszedł nad nim do porządku. Była to cena, którą się płaciło za stanowisko prawej ręki dona.
Johnny Fontane rzekł do dona:
– Kiedy dostałem zawiadomienie o ślubie, powiedziałem sobie: „Mój ojciec chrzestny nie jest już na mnie zły”. Dzwoniłem do ciebie pięć razy po rozwodzie i Tom zawsze mi mówił, że cię nie ma albo że jesteś zajęty, więc wiedziałem, że się gniewasz.
Don Corleone napełnił kieliszki z żółtej butelki stregi.
– To już jest zapomniane. Teraz. Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? Nie jesteś zanadto sławny, zanadto bogaty, żebym mógł ci dopomóc?