Bruce Robertson potrząsnął z dezaprobatą głową.
— Jakoś to do mnie nie przemawia. Przecież często się słyszy o potencjalnych rodzicach, którym odmówiono na podstawie badań genetycznych.
— Geny to jedna sprawa — zgodził się Ed. — Otoczenie druga. Pierwszego nie można zmienić, drugie tak. Ale pozwól sobie przypomnieć, że największe zmiany w środowisku powodują pieniądze. P-I-E-N-I-Ą-D-Z-E: pieniądze, forsa, das Geld, szmal, wampum czy stary spondulix. Jak masz dosyć pieniędzy, to nawet BPR uwierzy, że twoje dziecko będzie miało dobry start, zwłaszcza że na początku nieustannie sprawuje kontrolę. Wchodzisz, Stew. Hej, Stew! Jeszcze nie możesz przeboleć tamtej puli? Nic nie mówisz już od pół godziny. Coś nie tak? Chyba cię nie wylali z pracy, co?
Raley spróbował wziąć się w garść. Podjął ze stołu karty.
— Nie — odrzekł ochrypłym głosem. — Nie wylali mnie.
Marion czekała na lądowisku z ich rodzinnym samolotem. Na szczęście miała do opowiedzenia tyle plotek, że nie w głowie jej było przyglądanie się mężowi. Tylko raz zabłysło w jej oczach zdziwienie, gdy całował ją w policzek.
— Mój biedaku, taki jesteś zmęczony — ulitowała się nad nim. — Chociaż przedtem czulej mnie całowałeś.
Zagryzł boleśnie wargi, ale udawał rozkapryszonego męża.
— Przedtem nie byłem zmęczonym biedakiem. Miałem dzisiaj ciężki dzień w biurze. Więc bądź, kochanie, dobra i wyrozumiała, nie oczekuj ode mnie zbyt wiele.
Skinęła współczująco głową i oboje wspięli się na stopnie małego samolotu. Na tylnym fotelu siedziała ich najstarsza córka, dwunastoletnia Liza, i najmłodsza latorośl, Mike. Liza cmoknęła ojca w policzek i wzięła na ręce braciszka, żeby zrobił to samo.
Raley zmusił się i pocałował syna.
Wystrzelili w powietrze. Wszędzie naokoło samoloty odrywały się od płaszczyzny lądowiska. Stewart Raley spoglądał na przemykające pod nimi dachy podmiejskich domów i zastanawiał się, kiedy jej o tym powiedzieć. Po kolacji, wtedy będzie odpowiednia pora. Albo nie, lepiej poczeka, aż dzieci pójdą spać. Wtedy zostaną na dole sami…
Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, dokładnie tak, jak dziś po lunchu. Czy w ogóle da radę się zmusić, żeby jej o tym powiedzieć?
Musi. Co do tego nie miał wątpliwości. Musi, i to jeszcze dziś.
— … tak jakbym w ogóle wierzyła w to, co mówi Sheila. — Marion plotkowała bez przerwy. — Więc jej powiedziałam, że Connie Tyler nie jest taka i że nie ma o czym mówić. Pamiętasz, kochanie, jak w ubiegłym miesiącu Connie odwiedziła mnie w szpitalu? No, oczywiście, wiedziałam, co sobie myśli. Patrzyła na naszego Mike’a i w duchu powtarzała sobie, że gdyby to Frank, a nie ty, został szefem wydziału Ganimedesa i dostał dwutysięczną podwyżkę, to ona miałaby czwarte dziecko, a ja bym ją odwiedzała. Wiedziałam, co sobie myśli, bo na jej miejscu robiłabym dokładnie to samo. Ale kiedy powiedziała, że Mike to najśliczniejszy i najzdrowszy bobas, jakiego w życiu widziała, mówiła szczerze. I kiedy życzyła mi pięknego dziecka w przyszłym roku, nie mówiła wyłącznie przez grzeczność: naprawdę tak myślała!
„Piąte dziecko — pomyślał gorzko Stewart Raley. — Piąte!”
— … w takim razie sam zdecyduj. Co mam zrobić z Sheilą, jeśli jutro przyjdzie z powrotem i znowu zacznie?
— Sheilą? — spytał z głupia frant. — Jaka Sheilą?
Marion zniecierpliwiona potrząsnęła głową znad sterów.
— Sheilą Greene. Żona Eda, nie pamiętasz? Stewart, czy ty w ogóle słyszysz, co do ciebie mówię?
— Jasne, słonko. Mówiłaś o mm… o szpitalu i o Connie. I o Mike’u. Wszystko słyszałem. A co mówiłaś o Sheili?
Teraz całkiem się odwróciła i spojrzała na niego. Wielkie, zielone oczy, na których widok kiedyś przepychał się wśród tańczących par w stronę zupełnie nieznanej dziewczyny, przyglądały się bacznie. Potem pstryknęła przełącznik automatycznego pilota, żeby utrzymywał ich na kursie.
— Coś się stało, Stewart. I tu nie chodzi o ciężki dzień w biurze. To coś poważnego. O co chodzi?
— Potem. — Odwrócił wzrok. — Później ci powiem.
— Nie. Powiesz mi teraz. Nie pozwolę, żebyś się dłużej męczył.
Wypuścił całe powietrze z płuc i dalej gapił się na domki migające w dole.
— Jovian Chemicals wykupiły dzisiaj kopalnię Keohula.
— No i dobrze. Co to ma wspólnego z tobą?
— Kopalnia Keohula — z bólem serca wyjaśnił — jest jedyną czynną kopalnią na Ganimedesie.
— Ale ja… ja chyba nadal nic nie rozumiem. Stewart, proszę cię, powiedz mi jaśniej, i to szybko. O co chodzi?
Podniósł na chwilę wzrok i dostrzegł przerażenie w jej oczach. Nie miała pojęcia, o czym mówi, ale zawsze miała niewiarygodną intuicję. Zupełna telapatia.
— Po sprzedaniu, i to po dobrej cenie, kopalni Keohula, firma Solar Minerals uważa, że dalsza jej obecność na Ganimedesie jest ekonomicznie nieuzasadniona. Dlatego likwidują swoje instalacje, praktycznie od zaraz.
Przerażona Marion podniosła rękę do ust.
— I to znaczy… to znaczy…
— To znaczy, że już nie potrzebują Wydziału Ganimedesa. Ani szefa tegoż wydziału.
— Ale przecież nie odeślą cię na poprzednie stanowisko!
— krzyknęła. — To zbyt okrutne! Nie mogą ci obniżyć stopnia służbowego. Stewart, nie teraz, kiedy dzięki podwyżce pozwoliliśmy sobie na następne dziecko! Musi być jakiś inny wydział, jakiś inny…
— Nie ma — odrzekł, czując się, jakby miał gardło z tektury.
— Przerywają działalność na wszystkich satelitach Jowisza. Nie tylko ja przez to ucierpiałem. Jest Cartwright z działu Europy i McKenzie z Io. Obydwaj są starsi ode mnie stopniem. Od dziś Solar Minerals będzie utrzymywać głównie swe inwestycje na Uranie, Neptunie i Plutonie i w ogóle wszędzie indziej.
— No, a co z tymi planetami? Będą im potrzebni szefowie wydziałów, prawda?
— Już ich mają — westchnął Raley bezradnie. — Razem z zastępcami. Dobrzy ludzie znający się na robocie, którzy zajmują się tym od lat. A co do twojego następnego pytania, to już rozmawiałem z Jowian Chemicals na temat transferu. Nic z tego. Mają już swój Wydział Ganimedesa, a jego kierownik pracuje dostatecznie dobrze. Cały dzień próbowałem wszystkich możliwości. Ale jutro będę już z powrotem w Dziale Surowców.
— I na poprzedniej pensji? — wyszeptała. — Siedem tysięcy terrytów rocznie?
— Tak. O dwa tysiące mniej niż teraz. Dwa tysiące poniżej minimum na czwórkę dzieci.
Dłoń Marion powędrowała wyżej, ku oczom, które nagle wypełniły się łzami.
— Nie zrobię tego! — załkała. — Nie! Nigdy!
— Słonko — rzekł miękko. — Kochanie, takie jest prawo. Cóż możemy poradzić?
— Absolutnie… absolutnie nie podejmę się zdecydować, które… które dziecko o… oddamy!
— Jeszcze mnie awansują. Niedługo znowu będę dostawał dziewięć tysięcy terrytów. Nawet więcej. Zobaczysz. Przestała płakać i spojrzała na niego posępnie.
— Ale gdy raz odda się dziecko do adopcji, rodzice nie mogą go odzyskać. Nawet jeśli wzrośnie ich dochód. Wiesz o tym, Stewart, równie dobrze jak ja. Mogą mieć następne dzieci, ale nigdy nie odzyskają tamtego.
Jasne, że wiedział. BPR wprowadziło ten przepis, aby chronić przybranych rodziców i zachęcać do adopcji rodziny z wyższych przedziałów.
— Trzeba było poczekać — zdenerwował się. — Mogliśmy, do diabła, poczekać!
— Przecież czekaliśmy — przypomniała mu. — Czekaliśmy pół roku, żebyś umocnił swoją pozycję w firmie. Pamiętasz ten dzień, kiedy zaprosiliśmy na kolację pana Halseya i powiedział, że świetnie sobie radzisz i że zdecydowanie robisz postępy? „Jeszcze będzie pani miała dziesiątkę dzieci, pani Raley — powiedział — i szczerze radzę, żeby już się zaczęła pani o nie starać”. To są jego własne słowa.