— Biedny Halsey. Dzisiaj przez całą konferencję wstydził się spojrzeć mi w oczy. Zanim wyszedłem z biura, zjawił się i powiedział, że strasznie mu przykro, że pomyśli o mnie przy pierwszej liście awansów. Ale mówił, że praktycznie wszyscy teraz obcinają wydatki, to był zły rok dla wyrobów pozaziemskich. A kiedy wrócę do poprzedniej pracy w Dziale Surowców, to wypchnę tego, który zajął moje miejsce. On pójdzie niżej i wypchnie kogoś innego. Jedno wielkie bagno.
Marion włączyła wentylator na desce rozdzielczej i osuszyła sobie oczy.
— Ja mam dość naszych problemów, Stewart. Nikt inny mnie teraz nie obchodzi. Co możemy zrobić? Usiadł głębiej w fotelu i skrzywił się.
— Jedyne, co mogłem wymyślić… zadzwoniłem do mojego adwokata. Cleve powiedział, że zajrzy dziś po kolacji, aby omówić z nami całą sprawę, jeśli jest jakaś furtka, to Cleve ją znajdzie. Prowadził już wiele odwołali od decyzji BPR.
Skinęła głową, doceniając jego troskę.
— Na początek wystarczy. Ile mamy czasu?
— No, jutro rano muszę wypełnić zawiadomienie. Mamy dwa tygodnie, żeby zdecydować, które… które oddamy.
Marion znów skinęła głową. Siedzieli bez ruchu, a automatyczny pilot wiózł ich do wyznaczonego celu. Po chwili Stewart Raley wyciągnął rękę i ujął dłoń żony. Jej palce zacisnęły się kurczowo.
— A ja wiem, które dziecko — rzekł głos za ich plecami.
Oboje gwałtownie odwrócili głowy.
— Liza! — Marion na chwilę straciła glos. — Zapomniałam, że tu jesteś! Wszystko słyszałaś!
Okrągłe policzki Lizy błyszczały od łez.
— Słyszałam — przyznała. — I wiem, które to będzie dziecko. Ja. Bo jestem najstarsza. To mnie powinno się oddać do adopcji. Nie Penny, nie Susie i nie Mike’a, tylko mnie.
— Droga panno Raley, proszę teraz o spokój. Twój ojciec i ja sami zdecydujemy. Wcale niewykluczone, że nic takiego się nie zdarzy. Zupełnie nic.
— Ja jestem najstarsza i to mnie się powinno oddać do adopcji. Tak mówi moja pani w szkole. Pani mówi, że małe dzieci przeżywają to mo-mocniej niż starsze. I pani jeszcze powiedziała, że to nawet dobrze, bo na pewno mnie adoptuje bardzo bogata rodzina i dostanę więcej zabawek, pójdę do lepszej szkoły i… i w ogóle. Pani mówi, że może z początku to jest trochę s-smutno, ale tyle się dzieje ciekawych rzeczy, że… że można wy-wytrzymać. A poza tym pani mówi, że tak właśnie musi być, bo takie jest prawo.
Stewart Raley uderzył pięścią w oparcie fotela.
— Dość tego! Twoja matka powiedziała, że sami zadecydujemy!
— A poza tym — ciągnęła Liza niewzruszona, ocierając jedną ręką twarz. — Poza tym, to ja nie chcę mieć rodziny z trójką dzieci. Wszystkie moje przyjaciółki są z rodzin z czwórką dzieci. Musiałabym wracać do tych ubogich koleżanek, które miałam przedtem, i…
— Liza! — wrzasnął Raley. — Jeszcze jestem twoim ojcem! Mam ci to udowodnić?
Cisza. Marion przełączyła pojazd na ręczne sterowanie, żeby wylądować. Odebrała dziecko z rąk dwunastolatki i wszyscy wysiedli z samolotu, unikając swego wzroku.
Zanim weszli do domu, Raley zatrzymał się, aby przestawić robota z funkcji „Ogród” na „Obsługę Stołu”. Potem ruszył w ślad za furkoczącym żelastwem.
Kłopot w tym, że Liza miała rację. Jeśłi nie było innych czynników, do adopcji zazwyczaj wybierało się najstarsze dziecko. Dla niej mogło to być najmniej stresujące przeżycie. A Biuro Planowania Rodziny wybierze starannie nowych rodziców spośród rzeszy składających podania i dopilnuje, aby przeniesiono ją tak gładko i bezstresowo, jak tylko możliwe. Specjaliści od psychologii dziecięcej będą odwiedzać ją co dwa tygodnie przez kilka pierwszych lat, aby mieć pewność, że odnalazła się w nowej sytuacji.
Jacy będą ci nowi rodzice? Pewnie ktoś taki jak szwagier Eda Greene’a, Paul, którego dochody daleko przekraczały dopuszczalne minimum. Różne bywały przyczyny, że nie mieli własnych dzieci: leniwa albo nieszablonowa żona, ukryta niepłodność jednego z partnerów, konieczność operowania narządów rodnych. W każdym razie coś, co nie pozwalało im zdobyć jedynego liczącego się świadectwa prestiżu.
Mogłeś mieć naprawdę elegancki samolot, ale to kupowało się na kredyt i pracowało na niego przez następne dziesięć lat. Mogłeś mieć olbrzymi dom w ekskluzywnej dzielnicy w Manitobie, gdzie dyrektorzy z Centrum Biznesu Nowego Jorku sąsiadowali ze swoją konkurencją z Chicago czy Los Angeles, dom ze ścianami wyłożonymi rzadkim drewnem marsjańskim, wyposażony w roboty wszelkich specjalności, ale nikogo nie przekonasz, że nie masz zastawionej hipoteki, przez co powoli zmierzasz ku finansowej zależności.
Za to dzieci, dzieci to była pewna sprawa. Nie mogłeś mieć dzieci na kredyt, nie mogłeś mieć dziecka dlatego, że spodziewałeś się poprawy w interesach. Dziecko mogłeś mieć dopiero, gdy BPR zaakceptowało cechy dziedziczne oraz otoczenie twoje i twojej żony, a następnie uznało, że twoje dochody są na tyle wysokie, aby zapewnić dziecku wszystko, na co zasługuje. Przy każdym dziecku otrzymywało się licencję, którą BPR wydawało tylko po bardzo szczegółowym wywiadzie. I dopiero to było wyznacznikiem twojej pozycji.
Dlatego przy kupowaniu czegoś na raty nie musiałeś się legitymować stałą pracą ani poręczycielami, wystarczyło wyciągnąć licencję na szóste dziecko. Ekspedient tylko spisywał nazwisko, adres i numer seryjny licencji — i już. Wychodziłeś ze sklepu z nowym nabytkiem.
Raley myślał o tym przez całą kolację. Czuł się nawet podwójnie winny z powodu utraty dobrego stanowiska w Solar Minerals, gdy przypomniał sobie swoją pierwszą myśl na widok licencji Mike’a. Było to radosne: „możemy wstąpić do miejscowego klubu, teraz dostaniemy zaproszenie”. Oczywiście cieszył się z pozwolenia na następne dziecko — oboje z Marion kochali dzieci i chcieli ich mieć jak najwięcej — ale już mieli trójkę. Jednak dopiero czwarte to był prawdziwy skok w drabinie społecznej.
„No to co?” — usprawiedliwiał się w duchu. A który ojciec nie czułby się podobnie? Nawet Marion, kiedy urodził się Mike, nazywała go „nasz klubowy synek”.
Ach, te szczęśliwe dni, pełne rodzicielskiej dumy. Chodzili z Marion niczym młodzi monarchowie tuż przed koronacją. A teraz…
Cleveland Boettiger, adwokat Raleya, przyjechał akurat w chwili, kiedy Marion krzykiem zapędzała Lizę do łóżka. Mężczyźni poszli do saloniku i wzięli od robota gotowe drinki.
— Nie mam zamiaru niczego ukrywać, Stew — rzekł prawnik, rozkładając zawartość swej teczki na antycznym stoliku sprytnie przerobionym przez Marion z wojskowej szafki nocnej z początków dwudziestego wieku. — Dobrze to nie wygląda. Przejrzałem najnowsze zarządzenia BPR i w twojej sytuacji mam złe przeczucia.
— Czy nie ma najmniejszej szansy? Żadnych kruczków prawnych?
— No, właśnie nad tym się dzisiaj zastanowimy. Weszła Marion i padła na sofę obok męża.
— Ach, ta Liza! — wykrzyknęła. — Omal jej nie sprałam. Już patrzy na mnie jak na obcą, która nie ma wobec niej żadnych praw. Do szału mnie to doprowadza.
— Liza twierdzi, że to ją oddamy do adopcji — wyjaśnił gościowi Raley. — Słyszała, jak o tym rozmawialiśmy.
Boettiger wziął do ręki pokryty notatkami arkusz papieru i rozprostował go.
— Liza oczywiście ma rację. Jest najstarsza. No, a teraz rozejrzyjmy się w sytuacji. Pobraliście się, mając dochody trzy tysiące terrytów rocznie, czyli minimum dla jednego dziecka. To była Liza. Trzy lata później kolejne podwyżki podniosły wasze dochody o dwa tysiące. I to była Penelopa. Następne półtora roku, następne dwa tysiące. Susan. W ubiegłym roku w lutym przejąłeś dział Ganimedesa wraz z pensją dziewięć tysięcy rocznie. Mike. Dzisiaj obniżono ci stopień służbowy i wróciłeś do siedmiu tysięcy, co stanowi przedział maksymalnie trójki dzieci. Czy dobrze nakreśliłem sytuację?