— Tak. Gdy rodzice naturalni proponują polubowne wyjście z sytuacji, działanie administracji sprowadza się do popierania ich. Ale co pan będzie z tego miał, młody człowieku?
— Będę miał dziecko — oczywiście oficjalnie — stwierdził Robertson. — Będę mógł o nim opowiadać, chwalić się nim, kiedy inni chwalą się swoimi dziećmi. Już mi obrzydło życie bezdzietnego kawalera. Chcę być KIMŚ.
— Ale może kiedyś zechcesz się ożenić — powątpiewał Raley, objąwszy swoją żonę, która odzyskała panowanie nad sobą i tuliła się do niego. — Będziesz chciał się ożenić i mieć własne dzieci.
— Niestety, nie — rzekł cicho Bruce Robertson. — Proszę, nie rozpowiadajcie o tym, ale badania wykazały w moich genach skłonności do debilizmu w wyniku porażenia nerwu wzrokowego. Mógłbym poślubić jedynie kobietę niepłodną. Wątpię, żebym kiedykolwiek się ożenił, a już na pewno nie będę miał dzieci. To… to moja jedyna szansa.
— Och, kochanie… — Marion zaszlochała ze szczęścia w ramionach Raleya. — Więc wszystko będzie dobrze. Naprawdę będzie dobrze!
— Proszę tylko — rysownik ciągnął trochę niepewnie — o przywilej przychodzenia tu od czasu do czasu, żeby, hm, zobaczyć Lizę, zobaczyć, co u niej słychać.
— Od czasu do czasu! — ryknął Raley uszczęśliwiony. — Możesz przychodzić co wieczór. W końcu będziesz jakby członkiem rodziny. Co ja mówię, jakby! Ty będziesz członkiem rodziny: człowieku, będziesz należał do rodziny!