Okno w nieskończoność
Antologia
1980
Walery Briusow
Nie wskrzeszajcie mnie
Uprzedzono mnie, że działalność Instytutu Teurgicznego otoczona jest ścisłą tajemnicą, wobec czego zaopatrzyłem się w całą stertę najrozmaitszych listów polecających, i — jak się okazało — postąpiłem bardzo przezornie. W kancelarii instytutu szczegółowo zapoznano się z owymi listami, zanotowano nie tylko moje imię i nazwisko, lecz także obywatelstwo, adres, wiek, zawód i wreszcie zmuszono do podpisania oświadczenia, że utrzymam w sekrecie wszystko, co md pokażą. Gdyby nie prośby nader wpływowych osobistości i moje dość skromne zasługi i wobec nauki, mnie również najprawdopodobniej nie udałoby się przekroczyć progów zagadkowego instytutu, podobnie jak nie udało się to całej armii reporterów, oblegającej go już od trzech miesięcy, od chwili, gdy do wiadomości publicznej przedostały się pierwsze wiadomości o istnieniu tego niezwykłego przedsięwzięcia.
Szef kancelarii instytutu przekazał mnie starszemu asystentowi, który zażądał, abym przebrał się w płócienny kitel „w celu uniknięcia infekcji i zawleczenia jakiejś zarazy”. Chodziło jednak głównie o to, jak przypuszczam, aby pozbawić mnie notesu i ołówka. Asystent oddał mnie pod opiekę prosektora, prosektor przekazał mnie starszemu woźnemu i dopiero ten woźny wskazał mi drogę do gabinetu dyrektora. Pod drzwiami jego gabinetu czekałem jeszcze dość długo (w tym czasie chyba zbierano jeszcze jakieś dodatkowe informacje na mój temat) i dopiero po tym wszystkim mogłem wkroczyć do sanktuarium najwyższej władzy.
Na szczęście trochę znałem dyrektora, gdyż spotykałem go ma międzynarodowych konferencjach naukowych. Może dlatego, a może wskutek listów polecających dyrektor przyjął mnie nader uprzejmie i rozpływał się w przeprosinach za kłopoty, których mi przysporzono, ale nie omieszkał przy tym dodać, że owe kłopoty wywołane są koniecznością zachowania ścisłej tajemnicy i daleko idącej dyskrecji na temat spraw, „które mogłyby zostać niewłaściwie zinterpretowane przez ciemny tłum” i przez „osoby pozbawione prawdziwie naukowego spojrzenia na świat”. Mówiąc tak, dyrektor czynił mi zaszczyt, wyłączając z liczby nieszczęśników, niegodnych poznania naukowych tajemnic instytutu. A siebie przy okazji uważał częściowo za kapłana wielkiego misterium, częściowo zaś za kogoś w rodzaju bóstwa, niższego wprawdzie rangą, ale zawszeć to.
Dyrektor chciał natychmiast zacząć mnie oprowadzać po laboratoriach instytutu.
— Czy podpisał pan zobowiązanie do zachowania tajemnicy? Bardzo dobrze! Wobec tego chodźmy, pokażę panu wszystko, co…
— Bardzo pana przepraszam — zaoponowałem — ale najpierw pragnąłbym uzyskać jakieś wstępne wyjaśnienia o charakterze, by tak rzec, teoretycznym…
Z twarzy dyrektora nie dało się wyczytać szczególnego entuzjazmu i zadowolenia z takiego przejawu mojej naukowej dociekliwości.
— Przecież zna pan — odparł — w ogólnym zarysie zadania naszego instytutu. Co się zaś tyczy metod pracy, to niestety nie mam prawa ich ujawniać.
— Muszę wyznać, że nawet w ogólnym zarysie zadania instytutu są dla mnie nader niejasne.
— Przecież tyle o tym pisano w gazetach…
— Wiem tylko tyle, że instytut zajmuje się wskrzeszaniem zmarłych.
Dyrektor skrzywił się z niesmakiem.
— Istotnie, ale taka wulgarna interpretacja tego problemu naukowego jest niewystarczająca do jego zrozumienia.
— Sam pan widzi, jak dalece jestem źle poinformowany!
— Wobec tego zechce pan usiąść. Zaraz w kilku słowach wytłumaczę panu istotę odkrycia, największego z odkryć, jakiego kiedykolwiek dokonała wiedza ścisła. Chodzi naturalnie nie o „wskrzeszanie umarłych”, jak piszą niedouczeni reporterzy, lecz o przywracanie działalności ośrodków psychicznych ukształtowanych uprzednio jednostek. To jest zrozumiałe?
— Nie bardzo.
— Wprawdzie zajmuje się pan inną dziedziną wiedzy niż my, ale rzecz jasna nie ma potrzeby referować panu współczesnego punktu widzenia nauki na znaczenie ośrodków psychicznych. Wie pan naturalnie, że czasy starego, prymitywnego materializmu już dawno minęły. O! Ponad wszelką wątpliwość nauka pozostała wartością pozytywną i taką będzie zawsze, dopóki człowiek nie odstąpi od myślenia zgodnego z prawami logiki! Jesteśmy pozytywistami w tym sensie, że negujemy wszelką mistykę i wszelkie zjawiska nadprzyrodzone. Tyle tylko, że granice zjawisk naturalnych są teraz znacznie szersze niż sto lat temu. Teraz wiemy w sposób pozytywny, że w momencie śmierci ciała ośrodek psychiczny, tworzący osobowość człowieka, nie ulega rozpadowi. Osobowość, że się tak wyrażę, przeżywa śmierć. Proszę zwrócić uwagę na „fakt, iż mówię nie o nieśmiertelności duszy, lecz o postbycie osobowości, stwierdzonym eksperymentalnie…
— Zgoda! Ale przecież osobowość po śmierci jest niewidzialna i niewyczuwalna.
— Tu się pan myli. W jaki sposób moglibyśmy ustalić istnienie postbytu osobowości, gdybyśmy nie uczynili jej postrzegalną dla naszych narządów zmysłów?
— Spirytyzm?
— Ach, darujmy sobie te bezsensowne etykietki! Nie spirytyzm, lecz teurgia, metoda naukowo-doświadczalna, pozwalająca zespołom psychicznym, będącym dawniej osobowościami, oddziaływać na elementy materialne czasoprzestrzeni.
Długo jeszcze musiałem wyciągać z dyrektora skąpe informacje na temat tego, co nazywał „problemem Instytutu Teurgicznego”. Wreszcie wydusiłem z niego jedno tylko wyznanie: instytut jakimiś szczególnymi, stanowiącymi jego tajemnice metodami zaopatruje w nową energię „ośrodki psychiczne, będące niegdyś osobowościami”, przy czym owe ośrodki stają się materialne i otrzymują wygląd zewnętrzny istoty żywej — człowieka. Nic więcej nie udało mi się osiągnąć, chociaż uprzejmy dyrektor był niezwykle wymowny, gdy trzeba było wyjaśnić jakieś pojęcie znane ze szkoły.
— Najlepiej będzie, jak udamy się wprost do naszego laboratorium — powiedział wreszcie dyrektor, zmęczony widać uchylaniem się od odpowiedzi. — „Spójrz i przekonaj się”, jak powiedział Chrystus do niewiernego Tomasza.
Dyrektor wezwał asystenta i woźnego, którzy zaopatrzyli się w pęk kluczy i zaproponowali, abym poszedł z nimi. Usłuchałem, choć zadania instytutu były dla mnie nadal tak samo niejasne, jak w chwili przekraczania jego progu.
Przed drzwiami laboratorium dyrektor zatrzymał się i uprzedził mnie:
— Orientuje się pan zapewne, że odtworzone osobowości wymagają specjalnych warunków do podtrzymywania istnienia. Niezbędna jest atmosfera o wysokim stopniu czystości i zawartości gazów promieniotwórczych oraz niektórych innych składników. Proszę się więc nie dziwić, że odtworzeni są odizolowani od rzeczywistości zewnętrznej.
Skłoniłem się, dając tym do zrozumienia, że nie będę się dziwił. W ogóle przyrzekłem sobie niczemu się w instytucie nie dziwić. Woźny zadzwonił swoimi kluczami, asystent swoimi: drzwi otworzyły się i weszliśmy do środka.
Laboratorium tonęło w absolutnej ciemności. Kiedy zapalono światło, stwierdziłem, że znajdujemy się w wielkiej podłużnej sali, przypominającej do złudzenia salę wystawową muzeum, panoptikum lub akwarium. Wzdłuż ściany stały ogromne szklane skrzynie czy klatki, a właściwie akwaria, hermetycznie zamknięte ze wszystkich stron. Takich szklanych zbiorników stało w sali dwanaście, po sześć z każdej strony. Dziewięć było próżnych, a trzy pozostałe spowijała jakaś ciemna tkanina. Przy każdej klatce stały słupki z mnóstwem guzików, wyłączników, przełączników i dźwigni oznaczonych cyframi i literami. U góry każdej klatki widniała tabliczka z napisem, niczym w szpitalu nad łóżkiem chorego.