Выбрать главу

Przesądni szeptali modlitwy. Rozgniewani umawiali się, że wszystko opublikują w gazetach — jak tylko odzyskają wolność i wrócą na kontynent — ujawnią wszystkie przestępstwa i całe bezprawie, jakiego dopuszczono się na tej przeklętej wyspie. Tchórzliwi chowali się wśród nadmorskich skał, zatykając uszy, kiedy nieznośne wycie pocisku zagłuszało łoskot przyboju i szum fal. Nieliczni spośród uświadomionych szeptali między sobą złośliwie i ponuro, że pociski bombardują w tę noc, poprzez Ocean Atlantycki, miasta republik radzieckich.

W środku nocy rozpalono tu i ówdzie ogniska. Wielu radowało się z powodu końca robót i dużych pieniędzy, które zawiozą do domu, do ojczyzny. A w tym samym czasie na południowym zachodzie, nad oceanem, spod niskich sunących zagonami chmur zaczęło rozlewać się krwawoczerwone nieziemskie światło. To ogonem naprzód, z mroków eterycznej nocy, wschodziła nad Ziemię Kometa Bieli.

10

Ignacy Ruff, chociaż to dziwne, zasnął twardo w metalowej kapitańskiej kabinie. Obudziło go ostre uderzenie w kadłub, tuż nad głową. Zbliżył swą ogromną twarz do iluminatora i ujrzał szalupę tańczącą na dziwnie oświetlonych falach: stał w miej człowiek i wymachiwał wiosłem.

Ruff odkręcił luk. Człowiek wyskoczył z szalupy, wśliznął się przezeń do środka, siadł obok Ignacego Ruffa i samymi tylko wargami wyszeptał:

— Natychmiast!… Pełną parą i na otwarte morze!

Był to inżynier Korwin. Wziął z pudełka cygaro i potarł zapałkę. Ubranie miał przepalone, ręce, szyję, twarz, prócz białego krążka — śladów maski, czarne i zwęglone. Kiedy łódź, rycząc całą mocą motorów, pomknęła na północny wschód od wyspy, Ruff zapytał półgłosem:

— Zadanie wykonane?

— Jeszcze nie, jeszcze nie wszystko zrobione. — Inżynierowi tak błysnęły oczy, że Ruff odwrócił się.

— Co tam jeszcze zostało?

— Niech się pan uspokoi, pozostało to, czego nie będzie już za dziesięć minut.

— Nie rozumiem, Korwin.

— Kłamiesz, Ruff.

Drżąca szczęka Ruffa zaczęła opadać. W przyćmionym świetle komety jego twarz wydała się sino-blada. Korwin rzekł urywanie, z obrzydzeniem:

— Niech pan ma odwagę się przyznać, że chciał pan tego, nieustannie mi pan o tym napomykał i teraz oczekuje pan tego.

— Wyspa?

— Tak! Ze wszystkimi mieszkańcami. Ze wszystkimi śladami zbrodni…

Korwin szybko spojrzał na zegarek i rzucił się do kapitańskiej tuby.

— Halo! Pełną parą, jak najpełniejszą, do oporu! — Następnie upadł na skórzaną kanapę i zamknął oczy.

Ruff, garbiąc się, patrzył w iluminator. Ocean wydał się dziki i ponury, zryty burzą, rozświetlony poświatą komety rozpościerającej się kogucim ogonem na pół nieba.

— Pociski dosięgną Księżyca jutro o północy — powiedział Korwin — może pan sposobić portfel.

Nagle Ruff cofnął się i przysiadł na podłogę. Na południowym zachodzie, w tym miejscu gdzie leżała wyspa, z oceanu wzniósł się w niebo ogromny kosmaty słup pyłu. Zielonkawe błyskawice szybko przecinały go we wszystkich kierunkach. Błysnęło oślepiające światło.

Po minucie w łódkę uderzył podmuch eksplozji. Rozległ się potężny huk. Ogromna fala przewaliła się przez kapitański mostek.

11

Już trzecią noc mieszkańcy wielkich miast wylęgali na ulice, aby radośnie witać wschód Komety Bieli. Gdzieniegdzie wśród wiejskiej głuszy albo w stepach wśród niedobitków koczowników ludzie drżeli ze strachu i modlili się, odprawiali przebłagalne nabożeństwa w staruteńkdch cerkwiach, albo siadali kręgiem wokół szamanów i czarowników, potrząsających bębenkami na powitanie ognistym piórom komety. Murzyni afrykańscy urządzali tańce i bili w tam-tamy. Żółtolicy mędrcy na płaskowyżach Pamiru odczytywali dla nich tylko ważne wyroki losów i uśmiechali się uśmiechem Buddy do potoków spadających gwiazd. Dzieci i zwierzęta ogarniał niepokój. Ale w dużych miastach przez całą noc grały orkiestry. Pod otwartym niebem, pośród stolików i jesiennych kwiatów, w półmroku wygaszonych ulic, śmiały się wystrojone kobiety, śpiewały modne aktualnie piosenki o komecie, o Księżycu, o Ignacym Ruffie, który przestraszył cały świat.

Ledwo tylko zaszło Słońce, po niebie, z punktu leżącego w gwiazdozbiorze Andromedy, mknęły szybkie linie spadających gwiazd. Jakby czyjaś ręka ciskała rozżarzone węgle. Pędziły w stronę zenitu i znikały. Inne kierowały się ku Ziemi, wybuchały zielonymi fajerwerkami i rozsypywały się w strzępy. Wydawało się, że tani w górze hula ognista zamieć. Jej odblaski igrały w kieliszkach z winem, w zdumionych, roześmianych, wzruszonych oczach kobiet, w klejnotach na ich odkrytych włosach.

Około dziesiątej po ulicach rozbiegli się sprzedawcy gazet. „Niezwykła katastrofa na Oceanie Spokojnym. Zagłada wyspy Ruffa i wszystkich jej mieszkańców.”

Wiadomość ta nadała jeszcze większej ostrości dziwnemu, niesamowitemu widowisku. Wielu, wielu ludzi po raz pierwszy patrzyło dzisiaj na posiwiałe, odwieczne gwiazdozbiory. Orkiestry grały marsza żałobnego Chopina. Nad głowami bezdźwięcznie kłębiła się gwiezdna zamieć. Na opadłych alejach bulwarów, na skwerach, gdzie pachniało więdnącymi liśćmi, na czysto wymiecionych placach i ulicach mężczyźni w wieczorowych cylindrach i kobiety w futrach przesyconych zapachem perfum ulegali niecodziennym i niebywałym namiętnościom. Zdziwione oczy przypatrywały się oczom. Kobiece ręce, ramiona widoczne przez rozchylone, pachnące włosy, obiecywały nie doznane, przyprawiające o zawrót głowy, rozkosze. Kobiety patrzyły na swoich towarzyszy z tkliwością i wzruszeniem. Odchylały się wzruszone w plecionych fotelach, uśmiechem witając wschodzącą jasność komety. Lekki dreszcz niespodziewanej, lecz przez wszystkich z upragnieniem przyjętej namiętności powiał w tę listopadową noc nad placem, na wpół oświetlonym różnokolorowymi abażurami lampek na restauracyjnych stołach.

Potoki gwiazd coraz gęściej przeorywały niebo. Zaczął padać deszcz aerolitów. Skręcając się jak węże, rozpalały się do oślepiająco zielonej barwy, próbowały przebić powietrzną osłonę Ziemi i rozpadały się w pył. Witano je okrzykami jak zapaśników zbliżających się do mety. Oto jeden, drugi, trzeci aerolit skierował się ze straszliwej wysokości wprost na plac. Gdzieniegdzie ludzie rozbiegali się w popłochu. Plac zamilkł. Ale powietrzne kamienie rozprysnęły się gdzieś w niebie nie osiągając Ziemi, i tylko z daleka zadudnił grzmot. Między stolikami zawirowały wstęgi serpentyn. Murzyni boye roznosili kosze z owocami.

I oto nad dachami zaczął wschodzić pałający ogon Bieli. Wznosiła się coraz wyżej i rozpościerała wciąż szerzej. W końcu się ukazała głowica komety, podobna do tępej, zaokrąglonej głowy ptaka. Orkiestry zagrały tusz. Ku niebu podniosły się ręce z kielichami szampana. Za dwanaście gadzin, według najdokładniejszych obliczeń obserwatorów całego świata, Bielą winna była przejść zaledwie tysiąc kilometrów nad pustynną południową okolicą Oceanu Wielkiego. Spodziewano się burz, ogromnych przypływów, nasilenia aktywności wulkanów i nawet upadku do oceanu wielkich odłamków, z których składa się nieustabilizowane, spowite gazami jądro komety.

Wszystko to było przepiękne, niezwykłe i podniecało, w szczególności kobiety. Wiele głupstw wypowiedziano, a jeszcze więcej zrobiono tej nocy.

Nieoczekiwanie na plac, w szerokie przejście między stolikami, wpadł motocykl. Płomień jego latarni brutalnie i nie w porę chlasnął zebranych po oczach. Motor stanął. Jeździec w skórzanym hełmie krzyknął coś ochryple. Po czym motocykl spowił się smrodliwym dymem, zawarczał i wichrem pomknął w boczną ulicę.