— Misza, nazywam się Borys Boll, moja carte blanche XXVI-A-029.
— Chcesz…
— Tak. I rozliczać się z tego będę tylko przed Radą Astrogacji.
Piloci Pionierów i Dalekiego Zwiadu nieraz musieli podejmować decyzje wychodzące poza zakres kompetencji zwykłych dowódców statków. Toteż najbardziej doświadczeni spośród nich otrzymywali carte blanche dającą im autokrację na nie zbadanych planetach i nawet w neutralnych przestrzeniach znanych już systemów — poza stumilionowokilometrową strefą terytorialną, w obrębie której, zgodnie z prawem kosmicznym, każdy statek był podporządkowany miejscowym Radom.
Kosmoskaf znajdował się sto dwadzieścia siedem milionów kilometrów od Ksenii, i Boll postanowił skorzystać ze swojej carte blanche. Kostin zrozumiał to.
— Boria — powiedział. — Ech, Boria… — i wyłączył się.
— Szarak! — Boll mówił urywanie i sucho. — Podłączy pan „mirmeki” do „Welosa”. — Ależ szefie-pilocie…
— Regulamin wyprawy, paragraf 17.3!
— Tak jest, szefie-pilocie! — martwym głosem powiedział Szarak i zabębnił: — KSG burta 73 do M-213, M-217, M-222.
— Gullakian, proszę dać trajektorię na NIS-641.
Gullakian milcząc odwrócił się. Po ekranie trajektografu popełzły różnokolorowe krzywe. Ich ruch wciąż zwiększał szybkość. Stopniowe robiło się ich coraz raniej, zlewały się i nagle zamarły jedną wyraźną zieloną krechą, która pojawiła się też i na kursografie.
Boll położył ręce na klawiaturze pulpitu sterowniczego. Gullakdan, gwałtownie odsunąwszy swoje krzesło, zmierzył Bolla chłodnym jak kamień, ciężkim spojrzeniem.
— To tchórzostwo — powiedział bardzo cicho i bardzo wrogo. — Pan jest po prostu tchórzem, szefie-pilocie. Odpowie pan za to.
— Odpowiem — zgodził się Boll.
4
Wspólnym wysiłkiem trzy „mirmeki” nieuchronnie wlokły „Welosa” ku MIS-641, Słońcu Ksenii, a w odległości dwu dziesiątych megametra szedł równoległym kursem kosmoskaf. W kabinie pilota królowało milczenie napełnione owadzim brzęczeniem grawitatorów, z rzadka tylko przerywanym krótkimi dialogami, złożonymi ze ściśle regulaminowych fraz. Boll nawet nie próbował przerywać tej ciszy, oddzielającej go od załogi, wiedząc, że teraz byłoby to bez sensu. Może później. Szorak dwukrotnie łączył się z Bazą, i Boll rozmawiał z Kostinem. Chociaż ten widać już ochłonął, rozmowa miała charakter nieco napięty i wyraźnie oficjalny. Zresztą Boll zdziwiłby się raczej, gdyby było na odwrót. Wiedział, że nie od razu go zrozumieją. I nie wszyscy.
W piątej dobie Boll zaczął manewr rozejścia. „Welos” i „mirmeki” kontynuowały poprzedni kurs, wciąż przyspieszając — już nie tylko na rachunek energii gnaiwitatorów, ale i na skutek przyciągania gigantycznej masy gwiazdy. Kosrnoskaf powoli zostawał w tyle, nie gubiąc ich z pola widzenia radiolokaltorów. Trzech w kabinie pilota nie spuszczało oczu z ekranu, na którym powoli topniał w ogniowym rozpasaniu chromosfery punkcik ostatniego romanowowskiego statku. Potem Boll przekazał sterowanie Gullakianowi i polecił wracać.
— To znamienity grobowiec, Gework — powiedział z wyrazem zmęczenia. W ciągu tego tygodnia rzeczywiście bardzo się wyczerpał. — Najlepszy, jaki mogli mieć.
Ani słowa, ani ton, jakim one zostały wypowiedziane, nie przerzuciły nawet nikłego pomostu między nim a jego milczącą załogą. Boll zresztą nie liczył na to. Szorak, cudowny chłopak! Oby więcej takich. Gullakian, wspaniały pilot, choć dla dowódcy nazbyt krewki. Obaj oni nie mogli się pogodzić z gorzką słusznością jego decyzji. Ale byli jeszcze inni. Szajgin, szef-pilot „Kristy”. Tressel, który prowadził swego „Hamimera” do ostatniego lądowania tylko dlatego, że czekało go nie — wiadome niebezpieczeństwo, lecz po prostu — n i e w i ad o ni a. I prawdopodobnie załoga „Welosa” — ona by go zrozumiała. I tam, w Ziemlandii, w Rajdzie Asfaogacji, niemało się znajdzie takich, co rozumieją nie tylko umysłem, ale i sercem, że minęły te czasy, kiedy za każde ziarno wiedzy Ludzkość składała w ofierze życie człowieka. Że dziś, kiedy życie ludzkie stało się największą wartością, przyszedł czas na kontrolę wielu kryteriów oceny i pojęć. Nazbyt to duża cena za wiedzę — krew. Mogli nią płacić wtedy, kiedy Ludzkość była zamknięta na jednej planecie, i z niepojętym wprost marnotrawstwem szafowało się wtedy wszystkim: człowiekiem, naturalnym środowiskiem — gubiąc przy tym nieomal siebie. Ale teraz to jest niemożliwe. Kto będzie się czuj uprawniony do korzystania z wiedzy zdobytej za taką cenę? I jeśli to prawda, że jednostka w swoim rozwoju powtarza historię swego gatunku, wtedy jest zrozumiałe, skąd w młodych tak dużo tej reliktowej ofiarności, tej która skłoniła Szoraka do gotowości pójścia na „Welos”. To można zrozumieć, lecz nie należy do tego dopuścić.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli odejdę z „Syrrusa”, szefie-pilocie? — przerwał milczenie Szarak. Mógłby o to nie pytać, ale gdyby inaczej postąpił, byłoby to wbrew etyce, a zresztą w ogóle nie leżałoby to w charakterze stażysty.
Boll pokręcił głową.
— Nie ma potrzeby, Szarak. A pana, Gework, proszę o przygotowanie się do objęcia „Syrrusa”. Doczekał się pan…
Trzy lata temu, kiedy mianowano Bolla dowódcą „Syrrusa”, Gullakian był już od dłuższego czasu pierwszym pilotem i miał nadzieję, że sam zajmie to miejsce. Bo rzeczywiście, któryż z pilotów nie chciałby mieć swego statku? I chociaż ani jeden, ani drugi ani razu nie mówili o tym, trzeba było niemal dwu lat, żeby ich wzajemne stosunki z obcych stały się prawie przyjacielskie. Nie na długo zresztą.
— Co pan chce przez to powiedzieć, szefie-pilocie? — spytał Gullakian.
— Odchodzę z „Syrrusa”, Gewiork. Nie będziecie już musieli latać z grabarzem. Tak, słyszałem waszą wczorajszą rozmowę.
Szarak mocno się zaczerwienił. Boll mówił dalej:
— Za półtora miesiąca wychodzi do Ziemlandii „Dajna”, więc polecę zreferować to Radzie Astrogacja. Razem z Kostinem prawdopodobnie. Potem zostanę na Ziemi. Proponowano mi, żebym wykładał w Akademii, i chyba przyjmę tę propozycję.
Boll najchętniej poszedłby do kajuty i postarał się zasnąć, obojętne, czy byłby na „Syrrusie”, czy na jakimś innym statku. Ale kosmoskaf to kosmoskaf i tu nie ma gdzie się podziać poza swoim krzesłem. Więc dalej siedział milcząco, patrząc na ekran dziobowy, gdzie pobłyskująca kropka Ksenii wolno przemieniała się w dysk.
Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska
Wiktor Kołupajew
Po co człowiek żył
1
Władimir Czesnokow zaglądał to w jedne, to w drugie drzwi, nie wiedząc, do kogo ma się zwrócić, i nie mogąc się zdecydować, żeby kogoś o to zapytać. Pracownicy gazety „Zorze Poranne” żywo kręcili się po korytarzu, nie zwracając nie niego uwagi — mało to obcych przychodzi do redakcji. Do obiadu jego postać tak się już wszystkim opatrzyła, że sekretarz odpowiedzialny rzucił w biegu:
— Potrzebny mi cięty tytuł do artykułu o obozach pionierskich, no?
— Mam wiersz — odpowiedział Czesnokow.
— Tylko żeby był niestandardowy i trafiający w sedno — dorzucił sekretarz, zatrzymując się. — No więc?
— Wiersz… proszę… — z wewnętrznej kieszeni marynarki Czesnokow ostrożnie wyjął kartkę papieru i zaczął ją rozkładać.