Natychmiast też zaczęło krzątać się kilku ludzi. Coś się widocznie stało. Tłum zaczął szemrać. Podniosły się trwożne głosy. Orkiestry nagle zamilkły. Wszędzie — stawano na krzesła, wskakiwano na stoliki. Zadźwięczało rozbite szkło. Cały plac poruszył się. Ludzie nic jeszcze nie rozumieli, nie wiedzieli, skąd ta trwoga. I nagle wśród głuchego pomruku rozległ się histeryczny, niemal zwierzęcy kobiecy krzyk. W stu miejscach odpowiedziano mu lamentem. Wiry przebiegły po tłumie. I tak samo nagle plac ucichł, przestał oddychać.
W oddali spoza bezkształtnej spiczastej bryły osiemdziesięciopiętrowego drapacza chmur wychynął Księżyc. Barwę miał mętno-miedzianą. Wydawał się być większy niż zwykle i cały jakby spowity dymem. Najstraszniejsze w nim było jednak to, że jego tarcza drżała na kształt meduzy.
Upłynęło — w milczeniu wiele minut. Stojący na stole wysoki, tęgi mężczyzna we fraku i w jedwabnym cylindrze na bakier, zachwiał się i zwalił na wznak. Potem zaczęła się ucieczka, ścisk, dzikie krzyki. Ludzie z podniesionymi laskami nacierali na gromadę mężczyzn i kobiet, bijąc po głowach i plecach. W powietrzu przelatywały krzesła. Klasnęły rewolwerowe wystrzały.
Księżyc, widać to było teraz wyraźnie, rozpadł się na kilka kawałków. Kometa Bielą oddziaływała na jego nierówne części i oddalały się one od siebie. Ten widok rozbitego na odłamki świata był tak straszliwy, że w pierwszych godzinach wielu ludzi postradało zmysły — rzucali się z mostów do kanału, obejmowali się rękami, nie będąc w stanie opanować strachu.
Oświetlono ulice. Oddziały wojsk i policji zajęły skrzyżowania i place. Karetki pogotowia zbierały rannych i zabitych. W tę właśnie noc w wielu miastach ogłoszono stan wojny. Zamiast muzyki i wesołego śmiechu słychać było ciężkie kroki maszerujących oddziałów, przenikliwe krzyki komend, uderzenia kolb o bruk.
Ignacy Ruff i inżynier Korwin leżeli w fotelach salonki specjalnego pociągu, mknącego przez rozświetlone kometą prerie zachodnich stanów. Obaj kurzyli cygara i patrzyli z ciemności wagonu na przydymiony, chwiejący się, zburzony przez nich księżycowy glob. Od czasu do czasu Ruff chwytał za słuchawkę radiotelefonu, i wtedy jeden kącik jego ust wędrował w górę. Inżynier Korwin rzekł:
— Gdy byłem dzieckiem, prześladował mnie sen, w którym rzucałem kamykami w Księżyc, wisiał on zupełnie nisko nad polaną, nie wiedziałem wtedy, że ten sen oznacza zbrodnię.
— Niech się pan weźmie w garść — powiedział Ruff nachmurzywszy się — czeka nas kilka bezsennych nocy, za tydzień dam panu urlop zdrowotny.
12
„W NOCY Z 28 NA 29 KOMETA BIELĄ ROZBIŁA KSIĘŻYC”;
„POŻAR KSIĘŻYCA”;
„MOŻLIWOŚĆ UPADKU KSIĘŻYCA NA ZIEMIĘ”;
„CZY ZIEMSKA ATMOSFERA WYTRZYMA UDERZENIA ODŁAMKÓW KSIĘŻYCA?”
— tak brzmiały tytuły gazet po 30 listopada.
Z obserwatorium w Lick donoszono, że księżycowy glob rozpadł się na siedem podstawowych części i wszystkie one otoczone są chmurami popiołu. Dalsze losy Księżyca są na razie niewiadome. Doniesień o szkodach, jakich narobiła Ziemi Bielą, nikt nawet nie czytał. Nadmorskie miasta zatopione i uniesione w morze ogromną fala przypływu, trzęsienia ziemi, kilka zamieszkałych wysp zniszczonych aerolitami komety, zmiana kierunków ciepłych prądów — te drobiazgi nie interesowały nikogo. Księżyc! Ostatnie, dobiegające kresu dni świata! Niespodziewana zagłada ludzkości czy cud i ocalenie? Oto o czym szeptano, rozmawiano, bełkotano przez telefony w ciągu dwunastu godzin 30 listopada. A nocą wszystkie okna, balkony i dach wypełnione były godnymi pożałowania, bojącymi się śmierci ludźmi.
Na ulicach, gdzie zabronione było wychodzenie po zachodzie, jeździły patrole rowerzystów, zwoływały się czujki. W miastach panowała niesamowita cisza, tylko gdzieniegdzie dobiegał szloch z dachu. Obłoki zakrywające Księżyc rzedły, i widok odłamków, wciąż jeszcze złączonych w nieregularny zamglony dysk, wywoływał wśród ludzi śmiertelną nostalgię.
W nocy z 30 listopada na l grudnia Rufi zwołał posiedzenie „Związku pięciu”. Obliczono różnicę, którą w minionym dniu przyniosła giełdowa gra na spadek notowań. Sumy profitów okazały się tak bajecznie ogromne, że Ruff i jego towarzysze nie mogli opanować uczucia szalonej, złośliwej radości. Faktycznie, panika na giełdzie przekroczyła wszelkie granice zdrowego rozsądku. W redakcjach gazet kompletowano długie kolumny znamienitych rodzin, które ogłaszały bankructwo.
Nad ranem zaczęły nadchodzić meldunki radiowe od maklerów z Europy, Azji i Australii: donoszono krótko o nieopisanej panice, o czarnym dniu na giełdzie, o klęsce kapitalistów, krachu bankierów, o samobójstwach królów pieniądza. Były i niedobre wieści — o masowych obłąkaniach, o pożarach, które zaczęły wybuchać w stolicach europejskich.
Było jednak coś nieuzasadnionego, coś bezradnego, po dziecięcemu żałosnego w tym ludzkim rozgardiaszu. Pieniądze, władza, wiara w trwałość ekonomicznego ustroju i niezachwianą hierarchię społeczna — wszystko, do czego dążył „Związek pięciu”, nagle w całym świecie straciło swą siłę i urok. Miliarder i dziewka uliczna po równo włazili na dach i stamtąd wytrzeszczali oczy na rozłupany Księżyc. Czyżby widok tego rozbitego globu, nie wartego ani canta, zdolny był pozbawić ludzi rozumu? Jeden z członków „Związku pięciu”, podobny do starego świerszcza staruszek, powtarzał zacierając suche dłonie:
— Oczekiwałem walki, ale nie takiej kapitulacji. To smutne w moim wieku stać się mizantropem.
Inżynier Korwin odpowiedział na to:
— Niech pan zaczeka, nie wiemy jeszcze wszystkiego.
Na posiedzeniu „Związku pięciu” postanowiono część zdobytych milionów rzucać z powrotem na giełdę, grając tym razem na zwyżkę, i rozpocząć wykup przedsiębiorstw uwzględnianych w wykazie z 28 maja.
13
Ignacy Ruff zatrzymał samochód przy wejściu do wielopiętrowego domu towarowego i długo patrzył na ożywiony tłum kobiet, mężczyzn i dzieci. Wiele rzeczy zaczynało mu się nie podobać — w ostatnim czasie pojawiły się w mieście niedobre oznaki — i oto teraz, wpatrując się w dziewczęta wybiegające beztrosko z Domu Handlowego „Robinson and Robinson”, Ruff schwycił się kurczowo dłonią za podbródek i na jego wielkiej twarzy legł wyraz skrajnego przerażenia.
Minęło trzy miesiące od dnia, kiedy Księżyc, przez całe tysiąclecia służący tylko bredniom poetów, został w końcu wykorzystany w pożytecznej sprawie. W ciągu siedmiu dni strachu „Związek pięciu” zawładnął dwiema trzecimi światowego kapitału i dwiema trzecimi przemysłu.
Zwycięstwo przyszło łatwo, bez oporu. „Związek” ujrzał już siebie panem i władcą półtora miliarda ludzi.
Wtedy puszczono w gazetach skrajnie optymistyczny artykuł „O czterdziestu tysiącach lat”, w czasie których Ziemia może spokojnie pracować i rozwijać się, nie obawiając się zderzenia z odłamkami Księżyca.
Artykuł wywarł na pozór pomyślny wpływ na ludzi. Obserwatorzy opuścili dachy, otwarto sklepy i powoli znowu zagrała muzyka w restauracjach i na skwerach. Ale jakiś ledwo dostrzegalny cień melancholii, czy rozproszenia legł na ludzkości.
Czujny niepokój, twarda walka ambicji i woli, żelazna dyscyplina, cały ten powszechny porządek, korzystny dla sterowania organizmem wielkiego miasta, powoli zaczął przeobrażać się w coś bardzo miękkiego, mglistego, nieuchwytnego.
Na ulicach coraz częściej spotkać było można wałęsających się bez celu ludzi. Zaprzestano zamiatania chodnikowi i ulic, namnożyło się ulicznych kawiarni, jedne sklepy stały po całych dniach zamknięte, do jeszcze innych nie można się było dopchać. I w tym zamęcie, pośród paplających głupstwa dziewczątek, spotkać było można dyrektorów banków, posłów do parlamentu, solidnych dżentelmenów.