— Od czerwca do sierpnia — odpowiedział Czesnokow, czując w duszy narastający chłód. Coś szczególnego w głosie Pionowa powiedziało mu, że z wierszami kiepska sprawa. Nie wydrukują. W żadnym razie nie wydrukują. — Trzy miesiące. Skończyłem pisać mniej więcej dwa tygodnie temu.
— A gdyby to się okazało potrzebne, to jak zatytułowałby pan cały cykl?
W niewielkim pokoju wisiały kłęby dymu. Ktoś zaczął dawać znaki, próbując wyciągnąć Pionowa na korytarz, on jednak krzyknął tylko:
— Proszę zamknąć drzwi! Nie widzicie, że jestem zajęty?
— Nazwałbym go „Zdziwienie” — odparł Czesmokaw.
— Dziwne — szepnął Pionow. — Bardzo dziwne…
— A co się stało? — zapytał Czesnokow.
— Czy może pokazywał pan komuś swoje wiersze? — nie odpowiadając na pytanie zagadnął go Pionow. — Przyjaciołom? Znajomym?
— Nie, nikomu. Nawet nie przyszło mi to do głowy.
— Dziwne. I nigdzie ich pan wcześniej nie słyszał ani u nikogo nie widział?… Zresztą powiem panu wszystko: Jak już mówiłem, pańskie wiersze wzruszyły mnie. Zrobiłem z nich wybór. Mamy taką rubrykę „Młode głosy”. Pochwalił je także Tinnofiej Fiedorowicz. Tymczasem przyszedł do nas kiedyś Sieriegin. Zna go pan? To nasz syberyjski poeta.
— Znam — kiwnął głową Czesnokow. — Czytałem go.
— Często wpada tu do nas. Czyta wszystko, co przygotowujemy do druku. Czasem poprawia. Przeczytał także pańskie wiersze i powiedział… że to jego wiersze. Ot co.
— Jak to jego? — bezgłośnie spytał Czesnokow.
— Spodziewam się go tu lada moment. Zaprosiłem go. Sam pan rozumie. Redakcja musi to zbadać. Nie możemy się stawiać w głupim położeniu.
— To moje wiersze — wyszeptał Czesnokow.
— Poeta z niego ot, taki sobie, miernota — ciągnął dalej Pionow, jak gdyby nie słysząc słów Czesnokowa. — Jakimś cudem udało mu się jednak wydać cztery książeczki: wszystko niewiarygodna szarzyzna. I tu nagle taki fajerwerk myśli… Posłał już rękopis do wydawnictwa. I przyjęli. A tytuł jest taki sam: „Zdziwienie”. Rozumie pan, co za heca?
Pionow wstał zza biurka i zaczął spacerować po pokoju, uderzając kułakiem w otwartą dłoń i podśpiewując coś w roztargnieniu.
— Jeśli dobrze zrozumiałem — złamanym głosem odezwał się nagle Czesnokow — posądza się mnie o kradzież…
— Ale co też pan! — zdenerwował się Pionow. — Nikogo o nic nie posądzam. Po prostu redakcja musi to zbadać. A poza tym… Sieriegin to już uznany poeta. Latem, jak sam mówi, miał przypływ natchnienia.
— To moje wiersze — powiedział z mocą Czesnokow.
W tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju swobodnie, niemal jak do własnego mieszkania wszedł mężczyzna w średnim wieku, z teczką pod pachą.
— Serwus, Gisza — przywitał Pionowa poufale. — Siergiej Sieriegin — wyciągnął rękę do Czesnokowa.
Ten podniósł się niezdarnie, jedną ręką trzymając się oparcia fotela.
— Czesnokow.
— Ach, tak. Cie-ka-we!
Przez następne piętnaście minut Czesnokow milczał. Mówił Sieriegin. Rzucił na stół stertę kartek zapisanych bądź to ołówkiem, bądź to na maszynie, po czym zaczął się rozwodzić, jak to po półrocznej przerwie spłynęło na niego natchnienie, jaka to opanowała go radość poetyckich odkryć oraz przeświadczenie, że to, co pisze, stanie się prawdziwym kamieniem milowym w poezji.
— Proszę, wszystko tu jest: piekielna praca, bezsenne noce, tony papieru. Na każdej kartce znajduje się data. Można prześledzić, jak rodziły się te wiersze. Na — szczęście nie niszczę brudnopisów. Oto dowód, że wszystko to jest moje. Wydawnictwo już je prawie przyjęło. Wkrótce umowa… W tych dniach mam też zostać przyjęty do Związku Pisarzy. A pan co, ma pan brudnopisy z datami?
— Brudnopisy są u Anieczki — odparł Czesnokow.
— U Anieczkina? — zaniepokoił się Sieriegin. — Nie znam takiego.
— U Anieczki! — krzyknął Czesnokow. — U mojej żony! W głowie! Rozumie pan?
— Tak, tak. Rozumiem — ucieszył się Sieriegin. — To znaczy, że brudnopisów pan nie ma? Cóż więc skłoniło pana…
— W każdym razie nie kamień milowy…
— Jaki znowu kamień milowy?
— Prawdziwy kamień milowy w poezji. Przecież sam pan tak powiedział. Ja pisałem dlatego, że nie mogłem nie pisać.
Do pokoju wszedł naczelny i skromnie usadowił się na taborecie.
— A zatem co robić? — z nieskrywaną rozpaczą zapytał Pionow.
— W każdym razie niczego w gazecie nie zamieszczać — podpowiedział Sieriegin.
— No, to jasne — mruknął Pionow. — Ale co dalej?
— To plagiat! Ja tego tak nie zostawię! Podam do sądu!
— Czy pan także zamierza dochodzić swoich praw? — Pionow zwrócił się do Czesnokowa.
— A więc procesować się, o to panu chodzi? — upewnił się Czesnokow.
— Wątpię. Przecież nie mam brudnopisów.
„Ech, biedaczysko! — pomyślał naczelny. — Nie o brudnopisy tu chodzi, a o człowieka”.
— Oświadczam z całą odpowiedzialnością!… — nie wiadomo do kogo zwracając się krzyczał Sieriegin.
Czesnokow wstał niezdarnie, wymamrotał „do widzenia” i skierował się ku wyjściu.
— Wychodzi pan? — zawołał za nim Pionow. — Niech pan jeszcze coś przyniesie! Może być po jednym wierszu.
— Słupem milowym oznaczyłem ten odcinek poezji i nikomu nie pozwolę!… — wciąż jeszcze krzyczał Sieriegin.
„Ohoho — pomyślał redaktor naczelny. — Nie o poezję ci, bratku, chodzi, ale o swoje miejsce tutaj, na naszej matce-Ziemi. Żeby ci się na niej żyło dostatniej i wygodniej. I nie popuścisz. Włóczeniem po sądach zamęczysz”.
— Niech pan przyjdzie, Władimirze Pietrowiczu! — jeszcze raz zawołał Pionow.
Czesnokow ostrożnie zamknął drzwi i zgarbiony wyszedł na ulicę.
5
Mżył deszcz. Wrzesień. Wilgoć. Parszywy nastrój.
Czesnokow powłóczył się trochę po Uniwersyteckim Lasku, usiłując nie myśleć o niczym. Wkrótce niebo przejaśniło się. We wrześniu deszcz nie pada jeszcze całymi tygodniami.
Kiedy otworzył drzwi mieszkania, Anieczka była już w domu. I choć robił, co mógł, żeby wydać jej się spokojnym, natychmiast zauważyła, że stało się coś niedobrego. Spojrzała nań błagalnie, ale on pokręcił przecząco głową, zrezygnowała więc z wszelkich pytań. W chwilę później sam podszedł do niej, pogłaskał jej włosy i ująwszy ją za podbródek, uniósł jej nieco głowę, po czym uśmiechając się smutno, opowiedział o wszystkim. Ani razu nie przerwała mu pytaniem, tylko jej oczy to rozszerzały się, to zwężały.
— No ale przecież ty chyba nie myślisz, że on w jakiś sposób przywłaszczył sobie twoje wiersze? — spytała, kiedy skończył, a jej głos był jakby ciut ciut przestraszony.
— Oczywiście, że nie, Anieczko. To po prostu absurdalny zbieg okoliczności. Przykro…
I wtedy zaczęła płakać, a on nie prosił, aby się uspokoiła; wiedział, że nie trzeba tego robić.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Okazało się, że to ich sąsiad, Kondratiuk.
— Potrzebuję rozmienić rubelka.
— Zajdź — powiedział Czesnokow.
Kondratiuk wszedł do pokoju, ujrzał zapłakaną twarz Ani i zapytał:
— Co się tu u was dzieje? Pogrzeb czy co?
Czesnokow nie umiał kłamać, w dwóch słowach opowiedział więc, co się stało.
— Oho, to znaczy, że chcesz się wykierować na poetę!