— Dlaczego u wszystkich tych poetów — naczelny koniuszkami palców dotknął sterty kartek — właśnie te wiersze stanowią wyjątek w twórczości?
— Tak, tak — poparł go Pionow. — Napisze jeden, dwa, trzy wiersze lub też jak Sieriegin cały zbiorek, lecz ani przedtem, ani potem niczego podobnego już nie pisze. Za to pisze ktoś inny. I znowu jest to u niego wyjątek. A u ciebie to jest reguła. Niczego tu nie można pomylić. Tak, być może to oni jakimś cudem, bezpośrednio z mózgu do mózgu przyswajają sobie twoje wiersze? I te wiersze są rzeczywiście twoje?! Rozumiesz, to twoje wiersze?! — Pionow zadowolony odchylił się ma oparcie krzesła i obrzucił wszystkich tryumfującym spojrzeniem.
— Lecz w żaden sposób nie można tego udowodnić — powiedział Timofiej Fiedorowicz. — Niestety.
— A po co udowadniać? — zapytał Czesnokow.
— Nie, można udowodnić — zaprzeczył Pionow. — Z trudem, ale można. Teoretycznie można, gdyby wiedzieć, w czyjej głowie wiersze zrodzą się najpierw. Powinna być jakaś różnica w czasie. Załóżmy, że tamtemu komuś, temu drugiemu, skończy się wieczorem atrament lub papier. Nie ma czym zapisać. A rankiem zwali mu się na głowę tyle spraw, że ani zipnie. Oto twoja różnica w czasie. Bo ty właśnie zdążyłeś zapisać. Przy czym różnica zawsze powinna być na twoją korzyść.
— Wynika stąd, że przez cały czas powinienem trzymać w pogotowiu pióro i atrament — uśmiechnął się Czesnokow.
— To rzeczywiście śmieszne — powiedziała Ania.
— Trzeba postawić ma nogi społeczeństwo — poradził Kondratiuk. — Społeczeństwo wszystko może.
— W tym przypadku przydałoby się postawić całe społeczeństwo ma głowie — westchnął Timofiej Fiedorowicz.
— W takim razie należy napisać do miesięcznika „Tiechnika — mołodioży” — podpowiedział znowu Kondratiuk. — Nie o takich tam rzeczach piszą.
— Nie, nie — oderwał się naczelny. — Tu nawet różnica w czasie nie pomoże. Cóż znaczy dzień lub dwa? A jeśli trafi się taki człowiek, jak Sieriegin? Niezależnie od wszystkiego jest ambitny i ma dobrze postawiony głos, a jaki z niego erudyta w zakresie ochrony praw autorskich! Spróbować oczywiście można. Właśnie zdecydowaliśmy się wydrukować kilka pańskich wierszy, i niech się dzieje, co chce. W każdym razie bliżsi będziemy jakiegoś wyjaśnienia.
— Tak, tak, Władimirze, dział poezji masz za sobą.
— A więc jednak dali się namówić — ucieszył się Kondratiuk. Cała ta historia wzruszyła go, a nawet pojawiło się w nim pragnienie przyjścia sąsiadowi z pomocą. Dlaczego ma walczyć na próżno! Jakże tak?
— „Namawianie” nie ma z tym nic wspólnego — odciął się redaktor. — Po prostu tak właśnie postanowiliśmy.
— Nie będę się sprzeciwiał — powiedział zmęczonym głosem Czesnokow. Był wyraźnie rozstrojony.
Żona niepostrzeżenie ujęła go za rękę i pogłaskała ją — ostrożnie, ledwie-ledwie.
— Szczerze wierzymy, że to pańskie wiersze. I powinny być wydrukowane pod pańskim nazwiskiem — powiedział twardo Timofiej Fiedorowicz.
— Teraz to ja nie jestem tego pewny.
Goście rozeszli się późno. Kondratiuk nie posiadał się ze zdziwienia. Szczęście samo pcha się człowiekowi do rąk, a ten mu staje okoniem. W to, że z Czesnokowa tęgi pisarz, Kondratiuk nie wątpił. Nie na darmo przecież przychodzą do niego tacy ludzie. Na odchodnem Pionow zaklął się na wszystkie świętości, że napisze artykuł. Nie wie jeszcze kiedy, ale napisze. A Timofiej Fiedorowicz jak zwykle nie powiedział nic, tylko pomyślał o Czesnokowach: „Przeżywają przecież trudny okres. Dlaczego więc w ich mieszkaniu panuje uczucie szczęścia?”.
Czesnokow nie dał nic do gazety. Lecz Pionow mimo to napisał rzeczowy artykuł, w którym szczegółowo (przedstawił wszystkie fakty dotyczące zagadkowego zjawiska i losów nie znanego nikomu, (Utalentowanego poety. Artykuł wysłany został do „Litieraturnoj Rosii”. A w kilka miesięcy później przyszła odpowiedź, w której informowano go, że gazeta niezwykle rzadko drukuje fantastykę naukową i w Chwili obecnej nie widzi możliwości publikacji opowiadania. Pionow wzburzył się ogromnie, napisał do gazety ostry list, lecz odpowiedzi nie otrzymał. Mimo to wciąż miał nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy udowodni swoje racje i przywróci prawa Czesnokowowi.
Dwa, trzy razy do roku odwiedzał Czesnokowów, lecz coraz rzadziej prosił Władimira, aby dał mu coś do gazety. A potem przeniesiono go do Moskwy i zaczął pracować w jednej z centralnych gazet.
Czesnokowowi urodził się syn, a potem i córka. Kłopotów z maluchami było sporo. Do tego czasu uzbierałoby mu się — gdyby zebrać je razem — ze dwadzieścia tomików wierszy. Swoje pierwsze opowiadanie Czesnokow napisał, gdy starszy syn, wtedy jeszcze jedynak, skończył trzy miesiące. Od tej pory coraz rzadziej pisał wiersze, za to coraz bardziej ciągnęło go do prozy. Ż początku były to niewielkie opowiadania, smutne, lecz pełne subtelnego humoru. Potem coraz większe i poważniejsze. Po jakimś czasie odważył się napisać powieść. I znowu wszystkie te utwory spotykał w czasopismach i zbiorkach pod cudzymi nazwiskami. Spontanicznie powstałe stowarzyszenie poetów „Zdziwienie” stopniowo rozpadło się, ponieważ coraz rzadziej ukazywały się drukiem wiersze o odpowiednim stylu i treści.
Któż zatem pisał owe wiersze i opowiadania? Pionow nadal nie mógł niczego udowodnić. Był przeświadczony, że wszystko to należy do Czesnokowa, potrzebne były jednak ścisłe dowody. A sam Czesnokow? Oczywiście, przykro mu było, gdy uświadamiał sobie, że ktoś natychmiast przejmuje jego utwory i bez cienia wątpliwości wydaje je jako własne. Lecz byłoby mu jeszcze trudniej, gdyby się okazało, że to właśnie on, Czesnokow, posiada po prostu zdolność natychmiastowego przejmowania wierszy i opowiadań harmonizujących iż jego nastrojem, lecz napisanych przez innych autorów. Wiele o tym myślał, zwłaszcza po owej pamiętnej rozmowie iż Pionowem i Timofiejeim Fiedoirowiczem. Czy doszedł do jakiegoś wniosku? Owszem, doszedł — inabrał niezbitej pewności, że to właśnie on pisze. Lecz nie dawało mu to jeszcze podstaw, aby posyłać swe rękopisy do wydawnictw czy redakcji.
Czas toczył się zwykłą koleją. Czesnokow został tymczasem kierownikiem niewielkiego laboratorium, Kondratiuk zaś naczelnikiem dużego oddziału. A że żaden z nich nie zwykł był traktować swej roboty byle jak, nierzadko przeto służbowe problemy przychodziło im rozwiązywać poza godzinami pracy.
Kondratiuk nabrał do Czesnokowa jakiegoś dziwnego szacunku. Wspina się człowiek na pionową ścianę, traci siły, pada i znów się wspina. A po co? Przecież na szczycie góry tak czy owak nic nie ma — ani złóż złota, ani czarodziejskiego kwiatu, nawet panoramy gór i dolin nie da się stamtąd zobaczyć, gdyż wierzchołek góry okrywa wieczna mgła. A mimo to człowiek nie przerywa wspinaczki. I właśnie ten niezrozumiały upór mimo woli wywołuje szacunek i strach. A gdyby tak był to on,
Kondratiuk? Dobrze, że to nie on!
Beniamin Kondratiuk objął nawet coś w rodzaju patronatu nad Czesnokowami. W letnie niedzielne dni proponował swój samochód, żeby wyjechać na łono przyrody, zapraszał na daczę.
Niekiedy Czesnokowowie przyjmowali zaproszenia. Kondratiuk był wtedy szczerze rad. Jeśli ludziom jest przyjemnie, to znaczy, że samochód i dacza opłacają się. Pieniądze nie zostały wydane na próżno.
Częściej jednak Czesnokowowie odmawiali. Wędrowali w piątkę po drogach i ścieżkach podmiejskich lasów Ustmańska. Starszy syn mógł już nieść nieduży plecak, zaś młodsze dzieci zazwyczaj jechały na niezbyt szerokich ojcowskich ramionach, dopóki nie ukazał się przed nimi odludny brzeg strumienia lub rzeczułki. Nie oddalając się zbytnio od miasta, potrafili zobaczyć bardzo wiele. Dziwny talent Czesnokowa pomagał im widzieć wszystko nie tak, jak zwykle. I dzięki temu;na sercu robiło się jakoś dziwnie i chciało się ulecieć do góry, i płakać, że latać się nie potrafi.