Выбрать главу

W urzędowych dzielnicach miasta, gdzie dotąd nie słyszało się innej muzyki aniżeli szum motorów, stukot maszyn do pisania, czy dzwonki telefonów, teraz od świtu do świtu grały niewielkie orkiestry na skrzyżowaniach, a śliczne maszynistki, chłopcy windowi, urzędnicy tańczyli shimmy i fokstrota. Z okien poważnych urzędów wychylali się poważni obywatele i beztrosko przekomarzali się z tańczącymi.

Policja — to było już zupełnie zatrważające — nie miała nic przeciw nieporządkowi, beztrosce i niefrasobliwym zabawom na ulicach.

Policjanci spacerowali z kwiatami w butonierkach i z fajkami w zębach. Niejeden, dochodząc do skrzyżowania, na którym na zestawionych stołach brodaty Żyd rzępolił na skrzypcach, a purpurowy Niemiec dął w cor-net-a— piston i tańczyły potargane dziewczęta, popatrzył, chrząknął i sam puszczał się w tan.

W urzędach, na kolejach, na statkach — wszędzie obserwowało się tę beztroskę i lekkomyślność. Uwagi kwitowano dobrodusznymi uśmiechami, nagany i wypowiedzenia pracy — smutnym westchnieniem: „Nic nie poradzisz”. I nie zdążysz, człowieku, jeszcze wyjść za drzwi — a słyszysz, jak ten już gwiżdże coś wesołego.

„Związek pięciu” zaczynał się czuć, jakby go obłożono miękkimi pierzynami i poduszkami. Silił się na srogość, ale nie przerażała ona nikogo. Drukował nakazy, dekrety, miażdżące artykuły, ale gazet nikt już nie czytał. A w tym samym czasie w kawiarni i na ulicach, gromadząc wokół siebie tłumy, jacyś młodzieńcy z rozpiętymi kołnierzykami deklamowali wiersze o mętnej pesymistycznej treści.

W fabrykach, kopalniach wszystko układało się jeszcze na razie pomyślnie, ale już dawało się odczuć zwolnienie tempa pracy, jak gdyby system Taylora zaczął rozluźniać swe stalowe tryby… „Związek pięciu” postanowił nie zwlekać i dokonać w najbliższych dniach przewrotu politycznego, stanąć na czele rządu, ogłosić dyktaturę i choćby nawet miała polać się krew — przywołać ludzkość do porządku i dyscypliny.

Ignacy Ruff, wpatrując się uważnie w klientów sklepu, zrozumiał nagle, co było niezwykłego w tym tłumie wesołych nabywców. Wszyscy — mężczyźni i kobiety — wynosili swoje zakupy nie Zapakowane. Przerzucali je przez ramię albo nabijali sobie nimi kieszenie, spokojnie przechodzili obok policjanta, dobrodusznego olbrzyma z kwiatkiem za uchem.

Ruff wraz z tłumem wcisnął się do sklepu. Na półkach leżały stosy materiałów, odzieży, przedmiotów zbytku. Mężczyźni i kobiety przewracali w nich, brali to, co im się podobało, i odchodzili zadowoleni. Sklep po prostu rozkradano. Żelazny skurcz ścisnął Ruffa za gardło. Ciężko stąpnął w kierunku roześmianej, delikatnej i szarookiej dziewczyny w kapelusiku na bakier i powiedział donośnym głosem, tak że jego słowa przetoczyły się echem pod gigantycznym sklepieniem magazynu:

— Szanowna pani, pani trudni się kradzieżą.

Dziewczyna natychmiast zatrzepotała rzęsami i poprawiła kapelusz.

— Pan przyjezdny? — zapytała krótko. — Czyż pan nie wie, że my już od trzech miesięcy wszystko bierzemy darmo?

Ruf ogarnął przekrwionymi oczami tłum grabieżców, ogromne krople potu wystąpiły mu na twarzy.

— Zwariowali! Całe miasto zwariowało! Świat zwariował! — wykrzyknął w przystępie szału.

14

Pięć tysięcy Murzynów sudańskich — ogromnych, o wspaniałym uzębieniu, z granatami za pasem i z szybkostrzelnymi dwudziestofuntowymi karabinami na ramieniu — bez oporu przeszło od dworca do placu Parlamentu.

W środku nadchodzących kolumn jechała odkryta biała limuzyna. Na zamszowych poduszkach siedział Ignacy Ruff w zapiętym szczelnie pod szyję czarnym palcie i czarnym cylindrze. W pętelce płaszcza kiwała mu się zwiędłą główką biała róża.

Odwracał w lewo i w prawo swą bladą, okropną twarz, jakby szukając zatrwożonych tłumów narodu, które mógłby uspokoić gestem ręki w białej rękawiczce. Ale przechodnie, bez zdziwienia, jakby widząc to wszystko we śnie, prześlizgiwali się obojętnym wzrokiem po ciężko maszerujących szeregach sudańskich wojsk. W mieście nie czuło się ani strachu, ani podniecenia, nikt nie witał sprawców przewrotu ani nie stawiał im oporu.

Sudańczycy otoczyli parlament i rozłożyli się przed nim pokotem na placu. Ignacy Ruff, stojąc w samochodzie, patrzył w — kryształowe okna wielkiej sali posiedzeń. Trębacz, olbrzyma Murzyn, wyszedł przed szeregi i zagrał na rogu smętny sygnał wzywający do poddania się. Wtedy ze schodów parlamentu zbiegło kilku ludzi próbując się ukryć, aresztowano ich natychmiast. Ruff podniósł rękę, i pomachawszy nią jak gałgankiem, przesunął szeregi w bok, równolegle do budynku. Przez okna widać teraz było salę i siedzących ma ławach amfiteatru członków parlamentu: ktoś podparł się łokciami, ktoś inny kiwał się sennie, na trybunie mówca dukał coś z kartki, za stołem prezydialnym na podwyższeniu drzemał z ręką na dzwonku otyły siwy spiker.

Ignacy Ruff wpadł we wściekłość. Nacisnął cylinder na oczy i złorzecząc wydał krótki rozkaz. Pierwszy szereg Sudańczyków podniósł ciężkie karabiny, zagrał róg, i placem wstrząsnęła salwa. Kryształowe szyby pokryła pajęczyna pęknięć, posypało się i zadzwoniło szkło.

W ciągu dziesięciu minut parlament został zajęty. Deputowanych, którzy jakby iż ogromną ulgą przyjęli to zdarzenie, odprowadzono do wiezienia. Następnie Ruff z niewielką grupką czarnych żołnierzy otoczył

Biały Dom, wszedł do niego z rewolwerami w obydwu rękach i osobiście aresztował prezydenta, który z uśmiechem rzucił wypowiadane zwykle w takich okolicznościach historyczne słowa: „Ustępuję przed siłą”.

Po godzinie oddziały motocyklistów i samoloty rozrzucały po mieście dekret „Związku pięciu” o przewrocie politycznym. Cała władza w państwie przechodziła w ręce pięciu dyktatorów (tego samego dnia, o tej samej godzinie z oddziałami sprowadzanych z Afryka wojsk zajmowali oni Nowy York, Chicago, Filadelfię, San Francisco). W kraju ogłoszono stan wojny. Pozamykano restauracje, teatry, kina, zakazano uprawiania muzyki w miejscach publicznych, a także bezcelowych spacerów po ulicach. Dekret podpisał przewodniczący „Związku pięciu” — Ignacy Ruff. Przewrót był zdecydowany i twardy.

Od tej chwili „Związek pięciu” niepodzielnie i bez żadnej innej kontroli zawładnął wszystkimi fabrykami i zakładami przemysłowymi, transportem, handlem, wojskiem, policją, prasą, całym aparatem władzy. „Związek pięciu” mógł postawić na głowie całą ludność Ameryki. Od czasów starożytnego imperium azteckiego świat nie widział takiej koncentracji politycznej i ekonomicznej władzy.

Nad takim to dziwnym światem wschodził nocami nierównym poszczerbionym dyskiem rozbity Księżyc, rozerwany czarnymi szczelinami na siedem części. Jego lodowaty spokój zakłócony został i oszpecony ludzkimi namiętnościami. A mimo to, tak samo łagodnie jak dawniej, zalewał Ziemię srebrzystą poświatą. Tak samo jak dawniej nocny przechodzień unosił ku niemu głowę i patrząc nań, myślał o innych światach. Dalej tak samo wzdychał i toczył ku brzegom swe przypływy ocean. Rosła trawa, szumiały lasy, rodziły się i umierały wymoczki, ryby, ssaki.

I tylko pięciu ludzi na Ziemi w żaden sposób nie mogło pojąć, że w kołowrocie życia ich pięciu, dyktatorzy i władcy, nikomu na nic nie są potrzebni.

15

W gabinecie obalonego prezydenta stał Ignacy Ruff. Zwrócony plecami do płonącego kominka, rozchyliwszy fałdy fraka, aby się ogrzać, mówił do siedzących przed nim dyktatorów: