Выбрать главу

— Macie tylko trzech odtworzonych? — zapytałem.

— O, to jedynie kwestia środków materialnych! — wykrzyknął dyrektor. — Utrzymanie każdego postbytu pochłania kolosalne sumy! Energia elektryczna, rad, sztuczne powietrze — pan rozumie… Budżet instytutu pozwala na posiadanie jednocześnie tylko trzech obiektów doświadczalnych. Za to stale je zmieniamy.

— Jak długo pozostaje u panów jeden obiekt?

— Od czterech dni nawet do dwóch tygodni, ale nie dłużej. Doświadczenia wykazały, że koncentracji odtworzonego nie sposób dłużej utrzymać, gdyż po tym terminie zaczyna się samorzutnie rozpadać. Może winne tu są nasze jeszcze niezbyt doskonałe metody… W każdym razie obecnie odtwarzamy obiekty na wymieniony przeze mnie okres.

— Jest to więc wskrzeszanie krótkoterminowe! — nie zdołałem powstrzymać się od złośliwości.

— Nie używajmy słowa „wskrzeszanie” — znów skrzywił się dyrektor. — To nie jest przecież termin naukowy! — dodał z wyrzutem i chcąc uniknąć dalszej dyskusji, zaprowadził mnie do klatki nr 1. Ale ja nie rezygnowałem:

— Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale nadal nie bardzo rozumiem. Przecież każdy z odtwarzanych przeżywał różne etapy wiekowe. Nie wiem, jakim cudem — przy słowie „cud” dyrektor skrzywił się, jakby go rozbolały zęby — ta „osobowość”, której nadajecie nowy impuls energii, ponownie się materializuje…

— Staje się postrzegalna przestrzennie — poprawił mnie asystent.

— Zgoda, „staje się postrzegalna przestrzennie”. Ale w jakiej postaci? Niemowlęcia? Młodzieńca lub dziewczyny? Dorosłego człowieka lub wreszcie takiego, jakim był w chwili śmierci? Jak Deifobos, którego

Eneasz widział w Tartarze z obciętymi uszami i nosem?

Myślałem, że dyrektor obrazi się na mnie, ale on z wyraźnym zapałem podchwycił moje słowa:

— O tak! To był niezwykle interesujący problem! Rozwiązaliśmy go dopiero doświadczalnie, chociaż wyniki eksperymentu można było przewidzieć teoretycznie. Wygląd odtwarzanego jest odzwierciedleniem jego własnych wyobrażeń na swój temat. Dlatego też ów wygląd odpowiada takiemu momentowi pierwszego istnienia odtwarzanego, w którym jego psychika osiągnęła najwyższy stopień rozwoju. Możliwe są więc obiekty występujące w postaci człowieka dojrzałego, starca lub nawet dziecka. Na przykład w wypadku przedwczesnego rozwoju intelektu, co się przecież zdarza… Ale najlepiej będzie, jeśli omówimy to dokładniej na przykładzie obiektów.

Nie mogłem się już opierać. Dyrektor chwycił mnie za rękaw płóciennego kitla, w który mnie przebrano, i niemal siłą zawlókł mnie do najbliższej klatki. Przeczytałem napis na tabliczce: „Hegel, profesor filozofii. 1770–1831”.

— Co?! — wykrzyknąłem.

Dyrektor i asystent uśmiechnęli się z pełnym wyższości pobłażaniem.

— Aby odtworzyć osobowość — wyjaśnił mi tym razem asystent — musimy dokładnie znać jej życiorys, charakter, a nawet wygląd. Dlatego obiektami doświadczalnymi mogą być wyłącznie jednostki wybitne, których życie znamy. To przecież zupełnie oczywiste!

— O tak, naturalnie, zupełnie oczywiste! — zgodziłem się skwapliwie.

Dyrektor dał znak, nacisnął jakieś guziki… Zasłony zakołysały się, a za nimi rozbłysło światło. Z kolei zamierzał odsunąć zasłony, ale zawahaj się i znów zwrócił się do mnie.

— Wie pan — powiedział — teurgia jest jeszcze nauką bardzo młodą i dlatego nasze doświadczenia miewają pewne braki… Muszę pana uprzedzić, że eksperyment;z Heglem niezbyt nam się powiódł.

— To nie jest Hegel? — zapytałem.

— Ależ skąd! To bez wątpienia jest Georg Wilhelm Friedrich Hegel, twórca filozofii dialektycznej. Chodzi o coś innego. O to mianowicie, że odtworzenie udało się jedynie częściowo. Najprawdopodobniej Hegel identyfikował się wyłącznie z własną twarzą i nie czuł swojego ciała… Dlatego… Ale zaraz pan zobaczy…

Dyrektor odsunął ciemne zasłony. Zobaczyłem wnętrze akwarium. Był to sześcienny pokój o ścianach z grubego szkła i zupełnie pusty, jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju leżanki stojącej na samym jego środku. Na tym meblu leżało coś szarego, jakieś kłęby ni to tkaniny, ni to gęstej mgły, z której wyłaniała się głowa o szlachetnym obliczu, tym samym, o którym Schopenhauer powiedział w przystępie złego humoru: „Gęba karczmarza o wyrazie nie pozostawiającym najmniejszych wątpliwości, że to tępy łeb”.

Hegel spał lub był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, kąciki ust opuszczone. Z wyglądu można mu było dać jakieś trzydzieści do trzydziestu pięciu lat, ale w cerze policzków, w powiekach było coś starczego. To nie był trup, ale też i nie żywy człowiek. Jeśli chodzi o ciała to zamiast niego na leżance spoczywała bezkształtna masa zawinięta w szarą tkaninę, ale przyjrzawszy się uważniej stwierdziłem, że owa masa w swojej górnej części słabo wibruje, jakby biło tam ludzkie serce!

Dyrektor był uszczęśliwiony i patrzył na mnie wzrokiem triumfatora.

— Zaraz go obudzimy — oświadczył.

Znów nacisnął jakieś guziki, przekręcił wyłączniki i nagle twarz leżącego człowieka drgnęła, powieki uniosły się do góry i ukazały tępe, wpatrzone w nas bezmyślnym wzrokiem oczy. Hegel patrzył na nas i najwidoczniej usiłował coś zrozumieć.

— Porozmawiajmy z nim! — wykrzyknął dyrektor.

Chwycił słuchawkę telefonu zawieszonego na słupku, zbliżył ją do warg i wrzasnął po niemiecku:

— Panie profesorze! Jak się pan dzisiaj czuje?

Po czym podał mi słuchawkę.

Patrzyłem na twarz Hegla, który usłyszał pytanie, ale nie wiem, czy je zrozumiał. W każdym razie poruszył wargami, część ciała, odpowiadająca piersiom, naprężyła się, jakby płuca z całej siły usiłowały wydać dźwięk, i wreszcie dobiegł mnie ochrypły, głuchy, nienaturalny głos:

— Napiłbym się mleka!

To był łaciński zwrot, oznaczający dokładnie „Nieco mleka!”.

— Co, co on mówi? — spłoszył się dyrektor.

— Prosi o mleko — odparłem zwracając mu słuchawkę.

— Ach, zaraz, zaraz! Śniadanie nr 11 — zadysponował dyrektor, zwracając się do woźnego, a do słuchawki wrzasnął po niemiecku: — Już podajemy, panie profesorze!

— Czyżby odtworzeni jedli? — poinformowałem się.

— O, naturalnie, że nie! — odpowiedział mi asystent. — Specjalnymi środkami podtrzymujemy ich siły, a oni odczuwają to jako posiłki.

Tymczasem Hegel znów zamknął oczy i zapadł w otępienie.

— Przejdźmy do następnego — zaproponował dyrektor, zasuwając zasłony i gasząc światło.

Nie oponowałem. Zbliżyliśmy się do klatki nr 2, na której widniała tabliczka: „Ninon de Lenclos. 1616–1706”.

Tym razem stłumiłem okrzyk zdumienia i zapytałem tylko:

— A to doświadczenie powiodło się w pełni?

Dyrektor nieco się speszył:

— Teurgia jest jeszcze młodą nauką… Jakieś zakłócenia w układzie oddechowym… Słowem, obiekt nie może mówić.

„No, dla tej słynnej kurtyzany nie to jest najważniejsze” — pomyślałem.

Dyrektor odsunął zasłony i oświetlił klatkę.

Na środku klatki na leżance spoczywała istota będąca bez wątpienia kobietą. Jej ciało było spowite w jakąś zielonkawą tkaninę wyglądającą jak całun. Nóg nie było widać, natomiast była para rąk, niezwykle pięknych i delikatnych. Teurgia może być słusznie dumna z odtworzenia tych rąk: takiej płynności linii, takiej doskonałości kształtu nie spotkałem u żadnego antycznego posągu! A w dodatku były to ręce żywej istoty, żywej kobiety…

Ale twarz… Ninon również spała. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że widzimy twarz młodej kobiety, chociaż jej świeża cera była poprzecinana potwornymi wprost zmarszczkami. Było coś przeraźliwie wstrętnego w tym połączeniu młodego ciała ze starczymi zmarszczkami. Czy śpiąca kobieta była piękna? Nie, pomijając nawet jej zmarszczki, nie sposób było zapomnieć o martwocie, a nawet strupieszeniu jej twarzy. To nie była maska woskowa, nie twarz dopiero co zmarłej piękności, lecz twarz mumii. Wspaniale zachowanej i zakonserwowanej kilkusetletniej mumii. Chciało się zamknąć oczy, aby nie widzieć tego sponiewieranego piękna.