Dość masywny aparat był niebawem gotów. Było to połączenie dobrze ukrytego w środku radioodbiornika i transformatora światłodźwiękowego.
Z aparatu wychodziły dwie słuchawki telefoniczne: jedna — z ukrytego radioodbiornika, druga — ze świetlnodźwiękowej części aparatu. Słuchawkę od radioodbiornika wziął do ręki Wagner. Po drugą słuchawkę z uprzejmym uśmiechem, ale zdecydowanie, sięgnął Braude.
— Pozwoli pan spróbować?
— Proszę bardzo.
Prawe oko i prawa ręka profesora były na usługi Braudego, lewymi manipulował przy radioodbiorniku. Prawa ręka przekręciła dźwigienkę i na ekranie pojawiła się różowa plama. W tym samym czasie Wagner regulował dokładnie ukrytą cewkę indukcyjną, która gwizdała w słuchawkę Braudego, zmieniając tonację.
— Słyszy pan? D-dur!
Ale tutaj wyniknęła komplikacja: Braude okazał się posiadaczem absolutnego słuchu.
— To nie D-dur! Zapewniam pana, to C-dur! — powiedział.
— Hmm… nie jestem muzykiem… Ale to świadczy tylko o tym, że nasze subiektywne skojarzenia dźwięku i światła są błędne! — powiedział, nie tracąc przytomności umysłu, profesor.
W tym samym czasie stroił lewą ręką swój radioodbiornik. Pośród zabawiających Europę fokstrotów i wystukiwania radiotelegrafu schwycił nagle rosyjskie słowa.
„…już na tym przykładzie możecie się, towarzysze, przekonać, jak najbardziej wartościowe osiągnięcia nauki wypaczają się na gruncie kapitalistycznym. To, co mogło przynieść ogromny pożytek masom pracującym, podnieść ich kulturę, przeobraża się w narzędzie eksploatacji proletariatu… Wynalazek rosyjskiego profesora Wagnera, który w tak dziwnych okolicznościach zginął bez wieści w Niem…”
— Ależ to niezwykle interesujące! — powiedział głośno Braude. — Pasjonujące! Bardzo ranie to intryguje! Trzeba tu wstawić fortepian… Niech pan sobie wyobrazi wielkie dzieła malarskie zamienione w dźwięki… Może usłyszymy nowe symfonie… Albo Schumanowski świetlny „Karnawał”…
„…środek przeciwsenny — mówiono dalej w radiu — spowodował straszliwe bezrobocie… Nędzy robotników nie da się opisać…”
„A mnie Braude przekonywał…” pomyślał Wagner i nie mogąc powstrzymać wzburzenia, wykrzyknął:
— Co za fałsz!
— Fałsz? Jaki fałsz? — zapytał zdziwiony Braude.
— Ddur przybrać różowym kolorem! — odpowiedział zirytowany Wagner.
— Ależ to przecież subiektywne!…
11. KRÓLESTWO SNU
Jeden cel został osiągnięty. Profesor Wagner wiedział, co dzieje się za oknem. Pozostawało teraz wydostać się tam, na wolność, samemu. Plan był już gotowy.
Profesor uśmiechnął się pod wąsem i popatrzył badawczo w twarz Braudemu.
Jego strażnik robił wrażenie śmiertelnie zmęczonego, przeciągał się, ziewał.
— Co to znaczy, profesorze? Skąd ta senność?
— Niech pan sobie wyobrazi, że ja także jestem senny — powiedział Wagner, udając ziewanie. — Obawiam się, że wczoraj przysłano nam surowiec chemiczny o niezbyt dobrej jakości…
— Dziwne… kompletnie zasypiam… Trzeba na wszelki wypadek… a-a— a… uprzedzić…
Spróbował się podnieść, ale natychmiast zwalił się na fotel i zachrapał.
— Gotowe! — zawołał Wagner z radosnym uśmiechem na ustach. — Teraz ten mór pójdzie po całym kraju! Nie obudzą się wcześnie. Jakie to proste! Trzeba było tylko zmienić skład preparatu. Zamiast antytoksyny łykali zwykły, nieszkodliwy proszek magnezji. Działanie wczorajszej dawki pigułek przeciwsennych ustało i teraz śpią jak zabici „naturalnym snem”. Cały Berlin, całe Niemcy pogrążyły się we śnie!
— Wolność! Wolność! — wołał Wagner, nie obawiając się, że obudzi śpiącego Braudego.
Ale jego radość była przedwczesna. Masywne, dębowe drzwi gabinetu były zamknięte z zewnątrz. Trzeba było je rozbić. Obszedł całe laboratorium, szukając odpowiedniego narzędzia. Znajdowały się tutaj tylko lekkie precyzyjne instrumenty i szklane naczynia chemiczne… Pozostawały ciężkie dębowe meble. Profesor chwycił za nie, pracując jak taranem. Meble łamały się, drzazgi pryskały na lewo i prawo, ale drzwi nie poddawały się.
Braude spał tak twardo, że nie rozbudziłyby go nawet armatnie wystrzały.
Z takim wysiłkiem fizycznym profesor Wagner nie pracował jeszcze nigdy. Musiał kilka razy zażywać retardin, środek usuwający zmęczenie, aby zebrać siły. Ale co najważniejsze — upływał drogocenny czas. Minęło już kilka godzin tej szaleńczej pracy. W końcu jedna połowa drzwi poddała się. Profesor odetchnął z ulgą i wygramolił się przez powstały wyłom.
Tutaj mógł się przekonać, jak dobrze go strzeżono: w sąsiednim pokoju znalazł całą świtę strażników. Wszyscy spali twardo, siedząc na fotelach albo leżąc na podłodze. Potężne chrapanie wstrząsało powietrzem. Prosto przed sobą profesor ujrzał gładkie stalowe drzwi, jakie spotyka się w skarbcach bankowych.
Z rozpaczy opadły mu ręce. O tym, żeby rozbić takie drzwi, nie było nawet co myśleć. Można je było tylko wysadzić.
„A dlaczegóżby nie wysadzić?” — przemknęło mu przez myśl.
Naprędce sporządzony środek wybuchowy okazał się niezawodny. Stalowe drzwi ustąpiły. Przeskakując zwały gruzu, błądząc po omacku wśród kłębów gryzącego dymu, profesor Wagner wybiegł do ogrodu. Stamtąd, pokonawszy przy pomocy szczęśliwie znalezionej w ogrodowej altanie drabiny wysoki murowany parkan, wydostał się na ulicę… i natychmiast znalazł się w samym środku uśpionego miasta.
Panowała tutaj martwa cisza. Nic nie zakłócało sennego spokoju. Ulica przedstawiała niezwykły widok. Cała zawalona była stertami ciał śpiących ludzi. Co chwilę trzeba było przez nie przestępować, i Wagner, aby iść szybciej, zszedł na jezdnię. Tutaj stały auta, których pasażerowie także pogrążeni byli we śnie.
Podążył ku skrzyżowaniu, rozglądając się wokół.
Oto na chodniku leży korpulentna dama, głowę ułożyła na nogach listonosza. Kapelusz spadł jej z głowy, parasolka leży nie opodal. Kawałek dalej stoi polewaczka ze śpiącym szoferem. Woda leje się jeszcze z cysterny, podmywając śpiących na ulicy. Niektórzy z nich wzdragało sio, odwracają powoli, ale śpią dalej. Wszędzie walają się cylindry, damskie kapelusze, paczki, węzełki, kartoniki… Na niektórych twarzach zastygł strach. Widocznie ich właściciele dłużej niż inni walczyli ze snem: na ich oczach padali i zasypiali ludzie, i wydawało im się, że miasto i ich samych ogarnia epidemia jakiejś strasznej, nieznanej choroby. Zasypiali ze straszliwą myślą, że, być może, nigdy się już nie obudzą. Innych, na odwrót, sen zwalił prawie w okamgnieniu. Ci mieli twarze pogodne.
Im bliżej skrzyżowania, tym gęściej leżały ciała na trotuarach.
A oto skrzyżowanie.
Wagner zatrzymał się i odczytał na rogu domu nazwę ulicy:.K6nigstrasse”.
„Więc tutaj mnie więziono! Prawie w centrum Berlina”.
Na samym skrzyżowaniu leżał opasły schutzmann, rozłożywszy nogi w poprzek torów tramwajowych. Nawet we śnie nie wypuścił z ręki swojej pałki. O dwa kroki od jego nóg stał tramwaj, zatrzymany widocznie przez motorniczego w ostatnich chwilach walki ze snem.
Dalej widać było dwa tramwaje, które się zderzyły. Jeden wagon był na wpół rozbity. Część ludzi wypadła na jezdnię. Byli wśród nich zabici i ranni. Okrwawione trupy leżały na przemian ze śpiącymi, pozostałymi przy życiu. Obok dziewczynki ze zgruchotaną ręka leżała spokojnie śpiąca kobieta, widocznie matka… Jak będzie wyglądało ich przebudzenie?… „Pogrążenie miasta w niespodziewany sen pociągnęło jednak za sobą ofiary! — pomyślał Wagner. — To bardzo przykre, ale nie mogłem tego uniknąć”.