Выбрать главу

Z otwartych okien i drzwi wielopiętrowego budynku buchał czarny dym. Profesor westchnął i mimowolnie zasępił się. Ratować? Co może zrobić sam? Nie ma zresztą czasu. Odwróciwszy się od domu, szybko pomaszerował w dół Konigstrasse, obok znanych budynków Muzeum Higieny i Muzeum Strojów Narodowych, w stronę mostu Kurflirsta.

Tutaj zdziwiło go pojawienie się kilku ludzi, którzy nie spali. Byli to nędznie odziani biedacy z przedmieścia — bezrobotni albo włóczędzy. Niesamowicie rozbrzmiewały ich krzyki w martwej ciszy śpiącego miasta. Nie otrzymywali oni służbowego „przeciwsennego przydziału”, nie mieli także pieniędzy na zakup cudownych pigułek. A jeśliby i mieli, to wątpliwe, czy by kupili: sen to jedyny przyjaciel biednych i pokrzywdzonych… I dlatego, wyspawszy się w nocy, zjawili się tutaj, zwabieni wieścią o sennym mieście.

Poprzez ogromne witryny kawiarń i sklepów widać było, jak ci mieszkańcy suteren i przedmieść dojadali resztki z talerzy, pili wino prosto z butelek. Zrzucali swoje łachmany w sklepach z gotową odzieżą, ubierali się w modne garnitury, nie pasujące do ich wychudłych, zniszczonych nędzą twarzy, zarzucali tobołki na plecy i, zapinając w pośpiechu guziki, biegli do innych sklepów.

Ciągnęły ich tam następne pokusy. Porzucając węzełki z odzieżą, chwytali za cukierki, ciastka, konserwy, aby porzucić i to dla złota i drogocennych kamieni w sklepach jubilerskich.

Nikt ich nie zatrzymywał. Spotykając rozwalone ciała śpiących schutzmanów, swoich odwiecznych wrogów, nie mogli sobie odmówić przyjemności zabawienia się — nakładali śpiącym na głowy damskie kapelusze, przywiązywali do nóg bezpańskie psy, wkładali do rąk puste butelki…

Przy pałacowej fontannie Wagner ujrzał coś w rodzaju wiecu biedoty. Jakiś robotnik, wdrapawszy się na podwyższenie, zwracał się do tłumu:

— Towarzysze! Zaczekajcie! Co robicie? Obudzą się nasi wrogowie: fabrykanci, bankierzy, wielcy posiadacze, obudzi się policja, zabiorą wam wszystko i pozamykają do więzień! Bezbronny wróg leży przed nami! Znajduje się w naszych rękach! Trzeba pójść do arsenału, chwycić za broń!… Należy uwięzić członków rządu, generałów, policjantów… Należy działać niezwłocznie, a władza znajdzie się w naszych rękach!

Dały się słyszeć pojedyncze głosy aplauzu.

Ale kiedy zaczęli układać plan działania, okazało się, że przechwycić władze nie jest tak łatwo. Przede wszystkim nikt nie wiedział, jak długo potrwa ten dziwny sen. Większość tych, którzy nie spali, stanowili lumpenproletariat, wygłodniała biedota, która ujrzała nagle w swoich rękach nieprzebrane bogactwa miasta. Trudno było oderwać tłum od pokus grabieży i w kilka zaledwie godzin zorganizować, zmusić do działania według określonego planu.

— Pozwólcie, że się wtrącę w waszą rozmowę! — powiedział profesor Wagner. — Interesuje was, kiedy obudzi się miasto. Mogę wam przekazać dosyć dokładną informację. Wszyscy, którzy zasnęli, powinni przespać nie mniej niż osiem do dziesięć godzin. Zasnęli około dziesiątej rano. Teraz jest za dwadzieścia druga. Należy oczekiwać, że między piątą a siódma wieczorem zaczną się budzić. Macie do dyspozycji około czterech godzin.

Cztery godziny! W tym czasie trzeba znaleźć ciężarówki, oswobodzić więzienia, przenieść tam śpiących wrogów… Czy aby Moabit wszystkich pomieści? Przypuśćmy, że miejsce dla aresztowanych w Berlinie się znajdzie, ale kierowcy ciężarówek prawdopodobnie także śpią. Gdzie znaleźć innych, ilu ich się znajdzie?…

— Posłuchaj, Karl, a może by się zwrócić o pomoc do naszych moskiewskich towarzyszy? Kto wie, może miasto pośpi jeszcze parę dni?

— Miasto niedługo się obudzi! — wtrącił się znowu do rozmowy profesor. — O pomocy z Moskwy nie może być mowy w tak krótkim czasie.

— Skąd pan to wie?

— Z pierwszej ręki, sam jestem przyczyną tego snu. Ale sam lot do Moskwy bardzo mnie interesuje. Nie mogę tutaj pozostać. „Uśpiłem” miasto, aby wyrwać się z niewoli jednej z waszych reakcyjnych organizacji. Byłbym wam bardzo wdzięczny, gdybyście mi w tym pornogli. Robotnik Karl zamyślił się, potem klepnął po ramieniu, swego przyjaciela i wskazawszy na Wagnera, zawołał:

— Lecimy z nim, Adolf! Jeśli pomoc z Moskwy nadejdzie za późno, to przynajmniej my się stąd wyrwiemy. Druga taka okazja nieprędko się nadarzy! Nie mam najmniejszej ochoty zostać tutaj i czekać, aż się obudzą. Umiesz prowadzić auto. Wieź nas na lotnisko!

Szybko podeszli do nowiutkiego automobilu.

— No, przyjacielu, zrób nam miejsce! — powiedział Karl, wyciągając śpiącego szofera zza kółka kierownicy.

— Tego wieprzka także precz! — zabrał się za pasażera. — Nigdy jeszcze nie miał przyjemności spać na gołej ziemi. Nich popróbuje naszych piernatów!

— Zaczekajcie! — krzyknął Wagner. — Przecież to Taube!

— Jaki Taube?

— Teraz nie czas na opowiadanie! Ale wiecie co? Weźmy go z sobą, proszę was!

— A to po kiego licha?

— Opowiem wam po drodze.

Samochód ruszył na lotnisko. Wagner, podtrzymując opadającą głowę śpiącego, śmiał się w duchu, wyobrażając sobie, jakie oczy zrobi Taube, kiedy profesor w swoim moskiewskim gabinecie podziękuje mu za przyjemną wycieczkę do Niemiec.

W hangarze stało kilka samolotów pasażerskich. Jeden z nich był wyprowadzony i gotowy do lotu. Wagner wlał w usta pilotowi i mechanikowi rozcieńczony preparat przeciwsenny. Obudzili się szybko, rozglądając ze zdziwieniem wokół.

— Zapuszczajcie natychmiast motor i ruszamy w drogę! — powiedział rozkazującym tonem Karl.

— Dokąd? — zapytał pilot.

— Do Moskwy!

Pilot przecząco pokręcił głową.

— To linia na Królewiec. I miałem innych pasażerów. Macie bilety?

— Oto nasze bilety! — odrzekł Karl, wyciągając z kieszeni staroświecki rewolwer.

— To gwałt! Będę wzywał pomocy!

— Wezwij! Tych wezwij! — I Karl wskazał na śpiących rządkiem na ziemi pasażerów. — Albo tych…

Pilot i mechanik ze zdumieniem oglądali śpiących ludzi.

— Lecimy!… — powiedział mechanik, wzruszając ramionami. Szybko zajęli miejsca. Motor zawył…

I znów przed Wagnerem rozpostarł się w dole różnobarwny dywan z prostymi liniami dróg żelaznych, błękitnym wzorem krętych rzek i pstrokatymi plamami miast.

Pół godziny upłynęło w milczeniu. Nagle Karl, popatrzywszy w okno, zerwał się i zaczął krzyczeć. Szum motoru zagłuszył jego głos, ale kiedy Karl wskazał na zegarek i na słońce, Wagner zrozumiał: ukośny promień słońca oświetlał kabinę z lewej strony. O tej godzinie, gdyby lecieli prosto na wschód, słońce winno znajdować się z prawej strony.

Karl przedostał się do pilota i zaczął go szarpać za ramię, pokazując na Słońce. Pilot pokazywał na mapę i próbował się tłumaczyć: leci znaną sobie drogą na Królewiec, a stamtąd według marszruty Kowno-Smoleńsk— Moskwa. Lecieć prosto na wschód nie może, nie zna drogi ani miejsc lądowania.

Karl nie przyjmował żadnych tłumaczeń. Wyciągnął swój staruteńki rewolwer, potrząsnął nim groźnie przed nosem pilota i wykreślił lufą na mapie linię biegnącą prosto na wschód. Pilot wzruszył ramionami i gestem ręki zaproponował Karłowi, aby zajął jego miejsce. Tutaj, na wysokości pięciuset metrów, trzymając ster maszyny w rękach, nie bardzo bał się gróźb Karla.

Ale Karl krzyknął mu do ucha:

— Zabiję ciebie nie teraz, a w momencie, kiedy samolot dotknie ziemi!

Pilot skulił się, zacisnął wargi i przekręcił ster. Samolot przechylił się na bok, zrobił gwałtowny zwrot i pomknął na północny wschód.