Przelatując nad Fromborkiem, pasażerowie dostrzegli na jego ulicach ruch.
Karl popatrzył na Wagnera i wymownie skinął głową.
— Budzą się.
Profesor chciał wyjaśnić, że jeśli Frombork budzi się już ze snu, to widocznie wcześniej przyjmowano tam pigułki. Berlin zapewne jeszcze śpi, chociaż niebawem też się obudzi. Ale warkot motoru przeszkadzał w rozmowie i Wagner tylko w milczeniu wskazywał ręką na śpiącego Taube.
Znowu zapadło milczenie. Chwilami wydawało się, że samolot stoi w miejscu, a Ziemia pełznie powoli. Karl zdrzemnął się…
Nagle obudził go szturchaniec w bok. Podniecony Adolf pokazuje mu coś w oknie.
Karl patrzy w dal, ale nie rozumie, o co chodzi. Wagner podaje mu lornetkę znalezioną w kabinie i wskazuje biały domek na skraju lasu. Karl kieruje lornetkę w tę stronę i nagle jego pierś rozpiera radość.
Na granicznym słupie powiewa czerwona aga.
— Ocaleni! — krzyczy i wymachuje lornetką.
Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek
Iwan Jefriemow
Jezioro Ducha Gór
Kilka lat temu przeprowadzałem zwiad geologiczny grzbietu Listwiaga, leżącego w środkowej części Ałtaju, w rejonie górnego biegu rzeki Katuń. Moim celem było wówczas złoto. Nie znalazłem wprawdzie żadnych bogatszych pokładów tego kruszczu, ale nie żałowałem straconego czasu, gdyż uwielbiam wręcz cudowne krajobrazy Ałtaju.
Na trasie mojego zwiadu nie było niczego szczególnego. Listwiaga jest grzbietem stosunkowo niskim, pozbawionym wiecznych śniegów, a więc i roziskrzonych cudownie lodowców, wysokogórskich jezior, groźnych turni i całego tego alpejskiego piękna, które działa na wyobraźnię w wyższych pasmach górskich. Jednak surowy urok masywnych kamiennych wzgórz, prężących swe grzbiety nad kędzierzawą tajgą, i góry, rozfalowane za nimi jak morze, były mi wystarczającą nagrodą za dość w gruncie rzeczy uciążliwą pracę w rozległych dolinach błotnistych strumieni, gdzie przede wszystkim szukałem swojego złota.
Lubię przyrodę północy za jej chmurna milkliwość, monotonię barw i pierwotna dziewiczość. Lubię samotność w miejscach, których do tej pory nie dotknęła pewnie stopa człowieka i nie zamienię jej na pocztówkową jaskrawość Południa, pchającą się natrętnie w oczy. W momentach nostalgii, tęsknoty za naturą, za swobodą, które zdarzają się każdemu terenowcowi znudzonemu życiem w wielkim mieście, przed oczyma stają mi szare skały, ołowiane morze, pozbawione wierzchołków potężne modrzewie i chmurne mateczniki wilgotnych świerkowych lasów…
Krótko mówiąc byłem zadowolony z otaczającej mnie monotonii i z przyjemnością wykonywałem swoją pracę. Chciałem ją zakończyć jak najszybciej, bo miałem do załatwienia jeszcze jedną sprawę — musiałem spenetrować pokłady pierwszorzędnego azbestu w środkowym biegu Katunia, opodal dużej wsi Czemał. Najkrótsza droga w tym kierunku biegła obok najwyższego na Ałtaju Grzbietu Katuńskiego, dolinami Górnego Katunia. Po dojściu do wsi Ujmon musiałem przekroczyć dość wysoki Grzbiet Terektyński i przez Ondugaj ponownie zejść w dolinę
Katunia. Mimo pośpiechu, zmuszającego mnie do codziennego pokonywania wielkich odległości, dopiero na tej trasie poznałem prawdziwe piękno Ałtaju.
Doskonale pamiętam moment, kiedy wraz ze swą niewielką karawaną po długiej wędrówce przez mieszany las iglasty zszedłem do doliny Katunia. W tym miejscu napotkaliśmy rozległe, gładkie jak stół trzęsawisko, którego pokonanie zajęło nam bardzo wiele czasu. Konie zapadały się po brzuchy w brunatne błocko ukryte pod kożuchem traw i każdy metr drogi kosztował nas wiele wysiłku. Nie zatrzymałem jednak karawany na nocleg, gdyż postanowiłem jeszcze tego samego dnia przeprawić się na prawy brzeg Katunia.
Księżyc zabłysnął nad górami i w jego świetle bez trudu można było posuwać się dalej. Równy łoskot wartkiej rzeki powitał nas na brzegu Katunia, który w księżycowym blasku wydawał się bardzo szeroki. Kiedy jednak przewodnik wjechał na swym dereszowatym koniu w jego nurt, a za nam ruszyli pozostali, okazało się, że woda sięga koniom zaledwie do kolan. Bez trudu przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Po wydostaniu się z nadbrzeżnej łąki znów trafiliśmy na bagno, które Sybiracy nazywają karagajmikiem. Z miękkiego dywanu mchów sterczały tu i ówdzie cherlawe świerki, a między nimi mnóstwo wysokich kępek porośniętych suchą, ostrą turzycą. W takim miejscu konie musiałyby przez całą noc „czytać gazetę”, to znaczy zostać do rana bez paszy, postanowiłem więc jechać dalej.
Teren wznosił się ku górze, więc była nadzieja, że niedługo wydostaniemy się na suche miejsce. Ścieżka tonęła w mrocznej czerni lasu świerkowego, a nogi koni w miękkim dywanie mchów. Szliśmy tak chyba z półtorej godziny, zanim las nie zaczął rzednąć. Pojawiły się jodły i limby, mech prawie zniknął, ale podejście zamiast się skończyć, stawało się coraz bardziej strome. Każdy z nas udawał zucha, ale po całodziennym marszu dwie godziny stromego podejścia w nikim nie wzbudzały entuzjazmu. Dlatego wszyscy ucieszyli się, kiedy kopyta koni zatętniły na twardym grunede, krzesząc podkowami iskry z kamieni i ukazał się niemal płaski szczyt wzgórza. Była tu i trawa dla koni, i suche miejsce odpowiednie do rozbicia namiotów. Konie błyskawicznie zostały rozjuczone, namioty ustawione pod gigantycznymi limbami i po codziennej ceremonii wypicia wiadra herbaty i wypalenia fajek zapadliśmy w głęboki sen.
Obudziło mnie jaskrawe światło. Wyskoczyłem z namiotu. Dość silny wiatr kołysał ciemnozielonymi gałęziami limb, wznoszących się tuż przed wejściem do namiotu. Między dwoma drzewami z lewej strony był szeroki prześwit, a w nim, jak w czarnej ramie, wisiały w różowawyrn świetle zarysy czterech białych turni. Powietrze było zdumiewająco przejrzyste. Po stromych ośnieżonych zboczach spływały wszystkie możliwe odcienie jasnej czerwieni. Nieco niżej, na wypukłej powierzchni błękitnego lodowca, leżały ogromne, skośne pasma granatowych cieni. Ten niebieski fundament jeszcze bardziej wzmagał lekkość górskich olbrzymów świecących własnym światłem, podczas gdy rozpościerające się za nimi niebo wyglądało jak morze czystego złota.
Minęło kalka minut. Słońce wzniosło się wyżej, złoto nabrało barwy purpury, ze szczytów spłynęła różowość i ustąpiła miejsca czystemu błękitowi, a lodowiec zabłyszczał jak szczere srebro.
Dźwięczały dzwonki, pod drzewami rozlegały się nawoływania robotników spędzających konie do judzenia, (zwijano obóz i wiązano juki, a ja wciąż wpatrywałem się, w triumfalny marsz światła. Po ciasnocie leśnych ścieżek, po horyzoncie zamkniętym linią surowych, kamiennych wzgórz otaczających tundrę ukazał mi się nowy świat blasku i delikatnej gry rozmigotanych słonecznych promieni.
Jak więc widzicie, moja miłość do ośnieżonych szczytów wysokiego Ałtaju była namiętnością od pierwszego wejrzenia. Mdłość ta nigdy potem nie sprawiła mi zawodu, lecz zawsze ofiarowywała mii wciąż nawę doznania. Nie podejmuję się opisać wrażenia, jakie sprawiał na mnie widok nieprawdopodobnie przezroczystej wody błękitnych lub szmaragdowych wysokogórskich jezior czy iskrzącego się niebiesko lodu. Chcę tylko powiedzieć, że ośnieżane szczyty zawsze sprawiały mi niemal fizyczną rozkosz, wzbudzały dojmującą świadomość piękna natury. Te niemal muzyczne akordy światła, cienia i barw głosiły światu radość płynącą z harmonii. I ja, człowiek nader przyziemny, w tym świecie gór zupełnie zmieniłem swój stosunek do rzeczywistości i bez wątpienia temu nowemu spojrzeniu na świat zawdzięczam w jakiejś mierze moje odkrycia, o których zaraz opowiem.
Po przekroczeniu najwyższego punktu trasy zszedłem ponownie do doliny Katunia, po czym znalazłem się na Ujmońskim Stepie, w płaskiej kotlinie ze znakomitymi pastwiskami dla koni. Na Grzbiecie Terektyńskim nie poczyniłem żadnych interesujących obserwacji geologicznych. Dotarłem do Ondugaju i stamtąd wysłałem swego pomocnika do Bijska z kolekcją minerałów i wyposażeniem wyprawy, gdyż pokłady azbestu mogłem zbadać bez ciężkiego sprzętu ii bez pomocy robotników. We dwójkę z przewodnikiem na świeżych kaniach dotarliśmy niebawem do Katunia i zatrzymaliśmy się na wypoczynek w osiedlu Kajancza.