Выбрать главу

Herbata z wonnym miodem bardzo nam smakowała, długo więc siedzieliśmy przy gładko heblowanym stole w ogródku. Mój przewodnik, małomówny i dość ponury z usposobienia Ojrota, ssał swoją okutą miedzią fajkę, ja zaś wypytywałem gospodarza o rzeczy godne obejrzenia w dalszej drodze do Czamału. Gospodarz, młody nauczyciel o szczerej, mocno opalonej twarzy, chętnie zaspokajał moją ciekawość.

— A poza tym, towarzyszu inżynierze — powiedział między innymi — niedaleko Czamału natkniecie się na małą wioszczynę. Mieszka w niej nasz sławmy artysta, Czorosow, pewnieście o nim słyszeli. Dziadek jest wprawdzie dość przykry w obejściu, ale jak mu ktoś przypadnie do serca, to wszystko pokaże, a pięknych obrazów ma całe fury.

Przypomniałem sobie obrazy Czorosowa, które oglądałem w Tomsku i w Bijsku, zwłaszcza „Koronę Ałtaju” i „Chan-Ałtaja”. Obejrzenie dzieł Czorosowa w jego własnej pracowni, kupienie jakiegoś szkicu mogłoby stać się niezłym ukoronowaniem mojej poroży po Ałtaju.

W połowie następnego dnia ujrzałem z prawej strony szeroki jar wskazany mi przez przewodnika. Kilka nowych domów z jasnożółtego modrzewia rozsiadło się na zboczu pod drzewami. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak mi to opisał młody nauczyciel, wiec bez wahania skierowałem konia do domu malarza Czorosowa.

Spodziewałem się zobaczyć opryskliwego starca, więc zdziwiłem się, gdy na ganek wyszedł ruchliwy, szczupły mężczyzna o bystrych oczach. Dopiero gdy przyjrzałem się uważniej jego żółtawej mongolskiej twarzy, zauważyłem wyraźną siwiznę w ostrzyżonych na jeża włosach i krótkich wąsach. Głębokie zmarszczki pokrywały zapadłe policzki i wypukłe wysokie czoło. Zostałem powitany uprzejmie, ale niezbyt serdecznie i nieco zażenowany wszedłem za gospodarzem do domu.

Prawdopodobnie mój szczery zachwyt pięknem Ałtaju sprawił, że Czorosow stał się przystępniejszy. Do dziś pamiętam jego lapidarne opowieści o szczególnie godnych uwagi okolicach jego ukochanych gór, stanowiące dowód niezwykłego wręcz zmysłu obserwacyjnego.

Pracownia, wielka izba pozostawiona w surowym drewnie z ogromnymi oknami, zajmowała połowę domu. Wśród mnóstwa szkiców i niewielkich obrazów wyróżniał się jeden, który od razu mnie zainteresował. Czorosow wyjaśnił mi, że jest to niewielka replika wielkiego płótna „Deny-Der” (Jezioro Ducha — Gór), które znajduje się w jednym z syberyjskich muzeów.

Opiszę ten niewielki obraz szczegółowo, gdyż jest to konieczne dla zrozumienia dalszego ciągu mojej relacji.

Obraz błyszczał w promieniach wieczornego słońca swymi nasyconymi barwami. Błękitnoszara taa jeziora, znajdująca się w centrum płótna, tchnie chłodem i milczącym spokojem. Na pierwszym planie, obok kamieni na płaskim brzegu, gdzie zielone spłachetki trawy sąsiadują z płatami czystego śniegu, leży pień limby. Wielka błękitna kra zaczepiła się o brzeg tuż przy korzeniach powalonego drzewa. Drobne odłamki lodu i wielkie szare kamienie rzucają na powierzchnię wody zielonkawe i szarobłękitne cienie. Dwie niskie, wysmagane wichrem limby unoszą swe gęste gałęzie niczym ręce wyciągnięte ku niebu. Na dalekim planie wprost do jeziora spadają śnieżnobiałe urwiska zębatych gór, poprzecinane fioletowymi i słomkowymi żebrami obnażonego kamienia. W środku obrazu wpada do jeziora jęzor niebieskawego lodowca, a nad nim na ogromnej wysokości wznosi się trójgraniasta piramida z brylantów, od której w lewo ciągnie się wstęga różowych obłoków. Dolinę zamyka z lewej strony góra o kształcie prawidłowego stożka, również niemal cała pokryta płaszczem śniegu. Góra stoi na szerokim fundamencie, który gigantycznymi skalnymi tarasami opada ku przeciwległemu brzegowi j eziora…

Cały obraz tchnął tym samym majestatem i zimną, roziskrzoną czystością, która urzekła mnie podczas wędrówki przez Grzbiet Katuński. Długo wpatrywałem się w obraz, podziwiając prawdziwe oblicze Wysokiego Ałtaju i zachwycając się poetyckim darem narodu, który nadał temu miejscu nazwę Jeziora Ducha Gór. t — Gdzie pan znalazł takie jezioro? — zapytałem. — I czy ono naprawdę istnieje?

— Jezioro istnieje i w rzeczywistości jest c wiele piękniejsze. Moja zasługa polega tu jedynie na właściwym oddaniu nastroju tego miejsca — odparł Czorosow. — Wiele mnie to zresztą kosztowało… No, jezioro to odnaleźć nie jest wcale łatwo, chociaż, naturalnie, można tam dotrzeć. A po co ono panu?

— Po prostu chciałbym na własne oczy zobaczyć to cudowne miejsce. Gdy się coś takiego zobaczy, to i śmierć przestaje być straszna.

Malarz popatrzył na mnie uważnie.

— Dobrze pan to ujął: „śmierć przestaje być straszna”. Ale nie wie pan, jakie legendy stworzyli Ojrotowie na temat tego jeziora.

— Są z pewnością bardzo interesujące, skoro nadali jezioru taką piękną nazwę.

Czorosow przeniósł wzrok na obraz:

— Nie zauważył tu pan nic szczególnego?

— Zauważyłem. Tutaj, w lewym rogu, przy stożkowatej górze — powiedziałem. — Przepraszam, ale wydaje mi się, że tam nie może być takich barw.

— Niech się pan przyjrzy jeszcze raz, tylko uważniej…

Posłuchałem go. Obraz był namalowany tak kunsztownie, że im dłużej patrzyłem, tym więcej szczegółów zdawało się wypływać z głębi malowidła. Od podnóża stożkowej góry unosiła się zielonkawobiała chmura promieniująca słabym światłem. Krzyżujące się odbicia tego światła i blasku białych śniegów tworzyły na wodzie smugi cieni, zabarwionych nie wiedzieć czemu na czerwonawo. Takie same, tylko ciemniejsze, niemal krwawe plamy leżały w załamaniach skalistych urwisk. A w tych miejscach, gdzie zza białej ściany grzbietu górskiego przebijały bezpośrednie promienie słońca, nad lodami i kamieniami chybotały się długie słupy zielonkawoszarego dymu czy pary, podobne do gigantycznych postaci ludzkich…

— Nie rozumiem — wskazałem szarozielone słupy.

— Niech pan nawet nie próbuje zrozumieć — uśmiechnął się Czorosow. — Kocha pan i rozumie naturę, ale jej pan nie wierzy.

— A jak pan tłumaczy te czerwone odblaski na skałach, szarozielone słupy, świecące chmury?

— Wyjaśnienie jest proste: są to duchy gór — odparł malarz beznamiętnym tonem.

Spojrzałem na niego, ale w spokojnej twarzy nie dostrzegłem nawet cienia uśmiechu.

— Nie żartuję — kontynuował Czorosow tym samym tonem. — Sądzi pan, że jezioro dostało swoją nazwę tylko za niezwykłe piękno. Miejsce jest istotnie piękne, ale cieszy się bardzo złą sława. Ja na przykład namalowałem obraz, ale ledwie uszedłem z życiem. Byłem tam w dziewięćset dziewiątym i aż do trzydziestego ciągle chorowałem…

Poprosiłem go, aby opowiedział mi legendę związaną z jeziorem. Usiedliśmy w kacie na szerokim tapczanie pokrytym szorstkim, żółtoniebieskim mongolskim dywanem. Z tego miejsca widać było „Jezioro Ducha Gór”.

— Piękno tego miejsca — zaczął Czorosow — od dawna pociągało ludzi, ale jakieś nieznane siły często sprowadzały śmierć na wędrowców, którzy zatrzymali się na jego brzegach. Ja również odczułem na własnej skórze jego złowieszczy wpływ, ale o tym potem. Ciekawe, że jezioro jest najpiękniejsze w ciepłe, letnie dni i że wtedy również najwyraźniej przejawia się jego zgubna siła. Gdy tylko ludzie dostrzegali krwawe ognie na otaczających je skałach i migotanie przezroczystych szarozielonych słupów, zaczynali odczuwać jakieś dziwne dolegliwości. Dalekie ośnieżone szczyty zdawały się przytłaczać ich całym swym ogromnym ciężarem, w głowie huczało, a w oczach migotały jaskrawe światełka. Ludzi coś nieprzeparcie ciągnęło ku stożkowej górze, gdzie zjawy górskich duchów tańczyły wokół świecącej zielonkawym światłem chmury. Gdy jednak tam docierało, wszystko znikało i zostawały tylko ponure, nagie skały. Nieszczęśnicy tracąc oddech, ledwie powłócząc nogami od gwałtownego osłabienia, uciekali i przeklętego miejsca, ale w drodze najczęściej dopadała ich śmierć. Tylko kilku silnych myśliwych po niesłychanych męczarniach dotarło do najbliższej jurty. Któryś z nich umarł, pozostali długo chorowali i na zawsze utracili dawną siłę i odwagę. Od tej pory ludzie, wypłoszeni złą sławą Deny-Der, prawie nad nim nie bywali. Nie ma tam ani zwierząt, ani ptaków, a na lewym brzegu, gdzie odbywają się sabaty duchów nie rośnie nawet trawa. Słyszałem te legendę w dzieciństwie i już wtedy postanowiłem odwiedzić królestwo Ducha Gór. Dwadzieścia lat temu spędziłem tam zupełnie samotnie dwa dni. Pierwszego dnia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego i długo szkicowałem jezioro. Po niebie płynęły jednak gęste chmury i wciąż nie udawało mi się oddać na płótnie przejrzystości górskiego powietrza. Postanowiłem zostać do następnego dnia i zanocowałem w lesie o pół wiorsty od jeziora. Pod wieczór poczułem dziwne pieczenie w ustach, zmuszające mnie do ciągłego odpluwania. Zazwyczaj dobrze znosiłem pobyt na dużych wysokościach, więc zdziwiłem się, że tym razem rozrzedzone powietrze tak na mnie działa.