Wspaniały ranek następnego dnia zapowiadał piękną pogodę. Powlokłem się nad jezioro z ciężką głową, słaniając się ze zmęczenia, ale wkrótce pochłonęła mnie praca i zapomniałem o wszystkich dolegliwościach. Słońce już nieźle przygrzewało, kiedy skończyłem szkic do tego właśnie obrazu i uniosłem głowę, żeby rzucić po raz ostatni wzrokiem na jezioro.
Byłem bardzo zmęczony, ręce mi się trzęsły, czułem zawroty głowy i lekkie mdłości… Ale zobaczyłem duchy jeziora. Nad przejrzystą taą wody przesunął się cień lekkiego obłoczka. Promienie słońca, przebijające na ukos wodę, po tym chwilowym zaćmieniu stały się jakby jeszcze jaskrawsze. Na oddalającej się granicy światła i cienia spostrzegłem nagle kilka słupów widmowego szarozielonego blasku, przypominających gigantyczne ludzkie postacie w obszernych płaszczach. Słupy stały w miejscu lub szybko przesuwały się, aby po chwili rozpłynąć się w powietrzu. Oglądałem to niebywałe widowisko z uczuciem przytłaczającego lęku.
Bezszelestny taniec zjaw trwał przez kilka minut, potem pojawiły się w skałach iskry krwawego światła. A nad tym wszystkim wisiała jarząca się zielonkawo chmura w kształcie grzyba…
Poczułem nagły przypływ sił, wzrok mi się zaostrzył, dalekie skały jakby przysunęły się do mnie, tak że widziałem najdrobniejsze załamania ich urwistych stoków. Chwyciłem pędzel i ze wściekłą energią zacząłem mieszać farby, starając się pospiesznym pociągnięciami utrwalić niezwykły widok.
Słaby wietrzyk przemknął nad jeziorem i momentalnie zdmuchnął chmurę i szarozielone zjawy. Tylko nadal ponuro płonęły w skałach krwawe ognie, odbijając się w rozfalowanej wodzie. W jednej chwili opadło ze mnie podniecenie, natomiast gwałtownie wzmogły się dolegliwości. Czułem się tak, jakby siła życiowa wyciekała ani z palców trzymających paletę i pędzel. Przeczucie jakiegoś nieszczęścia skłócało mnie do pospiesznego spakowania szkicownika… Straszliwy ciężar zwalił mi się na pierś i głowę. Omal nie upadłem.
Wiatr nad jeziorem wciąż się wzmagał. Przezroczysta tafla wody zmarszczyła się i zmętniała. Chmury zakryły szczyty gór, i jaskrawe barwy, jeszcze przed chwilą zalewające całą okolicę, teraz zaczęły szybko blaknąć i znikać. Uduchowione piękno jeziora ustąpiło miejsca ponurej brzydocie, czerwone odblaski zgasły i na ich miejscu zostały jedynie ciemne złomy skalne sterczące wśród płatów śniegu. Ciężko dysząc, walcząc z niemocą i przytłaczającym mnie ciężarem, odwróciłem się placami do jeziora. Drogę do miejsca, gdzie oczekiwali na mnie przewodnicy, którzy za żadne skarby świata nie chcieli towarzyszyć mi nad Deny-Der, przebyłem jak w koszmarnym śnie. Góry kołysały mi się w oczach, a ciągłe wymioty zdawały się wypruwać ze mnie żyły. Czasami przewracałem się i długo leżałem, nie mając siły wstać. Nie wiem, jak dotarłem do swoich przewodników, ale mało mnie to wzrusza. Najważniejsze, że ocalał szkicownik, który przezornie przywiązałem sobie na plecach.
Przewodnicy zobaczyli z daleka, co się ze mną dzieje. Przynieśli mnie do obozu i tam ułożyli na plecach z siodłem pod głową.
„Ty konasz, Czoros” — tonem beznamiętnego obserwatora zauważył najstarszy z przewodników.
Jak pan widzi, nie umarłem, ale długo czułem się bardzo źle. Osłabienie i przytępiony wzrok przeszkadzały w życiu i pracy. Wielkie płótno „Deny-Der” namalowałem dopiero w rok później, a tę małą replikę kończyłem powoli, kiedy trochę wróciłem do zdrowia. Jak pan widzi, prawda o jeziorze Deny-Der i zamieszkujących je duchach kosztowała mnie dość drogo.
Czorosow umilkł. Perzem małe szybki wielkiego okna widać było zmierzch zapadający nad doliną. Opowieść — malarza mocno mnie zaintrygowała. Nie miałem podstaw do powątpiewania w słowa gospodarza, ale nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia cudownych zjawisk, utrwalonych jego pędzlem. Przeszliśmy do jadalni. Jasna lampa naftowa zawieszona nad stołem przegnała nastrój pewnej nierealności, wywołany dziwną opowieścią. Nie wytrzymałem i zapytałem po chwili, jak odnaleźć Jezioro Ducha Gór w wypadku, gdybym jeszcze kiedyś znalazł się w tych okolicach.
— Jednak zainteresowało pana to jezioro! — uśmiechnął się Czorosow.
— No cóż, można je znaleźć, jeśli się pan nie boi. Proszę notować.
Wyjąłem z raportówki notes i ołówek.
— To jezioro leży na wschodnim skraju Grzbietu Katuńskiego, w głębokim wąwozie. O jakieś czterdzieści kilometrów od ujścia Argutu wpada do niego rzeczka Juneur. To miejsce łatwo zidentyfikować, bo Argut zatacza tam półkole. Tam właśnie wpada Juneur. Od jego ujścia musi pan przejść w górę Argut u jakieś sześć kilometrów jego lewym, przeciwległym do ujścia brzegiem i wtedy napotka pan z prawej strony niewielki strumyk. Rzeczka jest mała, ale za to dolina bardzo rozległa i głęboko wrzyna się w Grzbiet Katuński. W tę właśnie dolinę musi pan wjechać. Miejsce jest suche, modrzewie ogromne, rozłożyste. Już na dużej wysokości natknie się pan na wysoki, stromy próg z małym wodospadem. Tam dolina skręci w prawo. Dno doliny będzie zupełnie płaskie, szerokie, a na nim łańcuszek pięciu jezior, leżących o jakąś wiorstę jedno od drugiego. Ostatnie, piąte jezioro, przy którym kończy się droga, to właśnie Deny-Der… To wszystko. Tylko niech pan nie pomyli wąwozów, bo tam dolin i jezior jest całe mnóstwo… Aha, byłbym zapomniał. Przy ujściu strumienia, u wylotu doliny, będzie niewielkie bagienko. Na jego lewym brzegu stał ogromny suchy modrzew bez gałęzi i z podwójnym wierzchołkiem. Wyglądał jak diabelskie widły. Jeśli ocalał, to po nim najłatwiej rozpoznać drogę.
Zapisałem wskazówki Czorosowa, nie przypuszczając nawet, jakiego wkrótce nabiorą znaczenia.
Rano oglądałem prace Czorosowa, ale żadna z nich nie dorównywała „Deny-Der”. Zdając sobie sprawę z wielkiej wartości obrazu i z moich nader skromnych możliwości finansowych, nawet nie próbowałem rozmawiać o jego kupnie. Kupiłem dwa olejne szkice ośnieżonych gór, a poza tym dostałem w podarunku niewielki rysunek piórkiem, przedstawiający moje ulubione drzewa — modrzewie.