Выбрать главу

— Ależ Włodzimierzu Eugeniewiczu, jeśli odkryjemy takie pokłady, to wywołamy przewrót w gospodarce rtęcią!

— Naturalnie! Rtęć, jak pan wie, jest niezbędna między innymi w elektrotechnice i w medycynie. Ale teraz spać! Jutro wstaniemy jeszcze przed wschodem słońca. Zdaje się, że dzień będzie pochmurny, a tego nam właśnie trzeba.

— Dlaczego? — zapytał Krasulin.

— Dlatego, że nie chcę otruć was wszystkich i siebie przy okazji. Z parami rtęci nie ma żartów. Świadczy o tym chociażby fakt, że te pokłady tak długo nie — zostały odkryte… Jutro stoczymy walkę z duchami Deny— Der i zobaczymy, co z tego wyjdzie…

Różowawa mgiełka otuliła okoliczne grzbiety. W dolinie ściemniało i tylko ostre ośnieżone turnie długo jeszcze błyszczały w niewidocznych promieniach słońca. Potem i one zgasły i popielata opona pokryła góry. Zabłysły pierwsze, zamglone jeszcze gwiazdy, a ja wciąż siedziałem z fajką przy ognisku. Wreszcie przemogłem zdenerwowanie i poszedłem spać.

Wszystkie wydarzenia następnego dnia, nie wiedzieć czemu, zapamiętałem jako ciąg oderwanych od siebie obrazów.

Dokładnie wryło się w pamięć rozległe, zupełnie płaskie dno doliny między trzecim a czwartym jeziorem. Jej środek pokrywał równy, zielony dywan mszaru, na którego brzegach wznosiły się wysokie limby. Były z jednej strony zupełnie pozbawione gałęzi i wyciągały potężne konary w stronę Jeziora Ducha Gór, niczym żałobne chorągwie na strzelistych drzewcach. Niskie, ciemne chmury przemykały nad wierzchołkami limb, jakby spieszyły nad tajemnicze jezioro.

Czwarte jezioro było niewielkie i okrągłe. Z błękitnawoszarej wody wyłaniała się grobla usypana z ostrych kamieni. Przedostaliśmy się przez nią i weszliśmy w gęste zarośla kosodrzewiny, a po dalszych dziesięciu minutach stanęliśmy na brzegu Jeziora Ducha Gór. Smętna popielata mgła pokrywała wodę i ośnieżone zbocza gór, ale od razu rozpoznałem siedlisko górskich duchów, które tak przemówiło do mojej wyobraźni w pracowni Czorosowa.

Dotrzeć do polśniewających stalą skał u podnóża stożkowatej góry nie było wcale łatwo, ale natychmiast zapomnieliśmy o wszelkich trudnościach, gdy młotek geologiczny odbił ód skalnego złomu pierwszy ciężki kawał cynobru. Dalej skały opadały skośnymi tarasami ku niewielkiemu zapadlisku, nad którym unosiła się lekka para. Zapadlisko było wypełnione mętną, gorącą wodą, gdyż z okolicznych skał tryskały liczne gorące źródła.

Poleciłem Krasulinowi sporządzenie szkicu złoża, a sam ruszyłem z robotnikami przez ciepłą mgłę do podnóża góry.

— Co to jest? — zapytał nagle jeden z robotników.

Spojrzałem we wskazanym kierunku. Ukryte do połowy za skalnym wybrzuszeniem, lśniło mętnym, złowieszczym blaskiem jezioro rtęci, moja urzeczywistniona fantazja. Powierzchnia jeziorka wydawała się wypukła. Z niemożliwym do opisania podnieceniem pochyliłem się nad nią, zanurzyłem ręce w gęsty, umykający płyn i pomyślałem, że oto jest mój podarek dla kraju — kalka tysięcy ton płynnego metalu.

Przybiegł zawołany przeze mnie Krasulin i zamarł w niemym zachwycie. Trzeba jednak było opanować emocje i szybko zabrać się do roboty. Już głowa zaczynała się robić ciężka i piekło mnie w ustach — następowały pierwsze złowieszcze objawy zatrucia. Wziąłem „Leicę” i szybko wytrzaskałem całą błonę. Jeden z robotników napełnił manierkę rtęcią, a Krasulin z drugim robotnikiem mierzył grubość pokładów cynobru i wielkość jeziorka. Wydawać by się mogło, że zajęło nam to wszystko zaledwie parę chwil, ale z powrotem szliśmy bardzo wolno, sennie, walcząc z narastającym przygnębieniem i strachem. Kiedy wolno, z trudem okrążaliśmy jezioro z lewej strony, chmury rozpierzchły się i naszym oczom ukazał się graniasty, brylantowy szczyt. Skośne promienie słońca przedarły się przez wrota odległego wąwozu i cała dolina Deny-Der wypełniła się przezroczystym, roziskrzanym światłem. Obróciwszy się, zobaczyłem przez ramię niebieskozielone zjawy pląsające w miejscu, które niedawno opuściliśmy. Na szczęście brzeg stopniowo wyrównywał się i wkrótce dotarliśmy do koni.

— W nogi! — krzyknąłem, wskakując na swego konia.

Tego samego dnia zeszliśmy doliną do drugiego jeziora. Rozbiliśmy nad nim namiot. W nocy czuliśmy się nie najlepiej, ale poza tym wszystko skończyło się dobrze.

Niewiele już mam do opowiedzenia. Czarodziejskie jezioro dało i daje nadal mojemu krajowi takie ilości rtęci, że pokrywa ona całe zapotrzebowanie jego przemysłu. A ja zawsze wspominam z wdzięcznością wspaniałego artystę, nieustraszonego poszukiwacza ducha gór.

Przetłumaczył Tadeusz Gosk

Sewer Gansowski

Dzień gniewu

Przewodniczący Komisji: Posługujecie się. kilkoma językami, znacie matematykę wyższą i możecie wykonywać niektóre prace. Czy uważacie, że czyni to was Człowiekiem?

Otark: Oczywiście. Czyż ludzie wiedzą jeszcze cokolwiek?

(Z przesłuchań otarka. Materiały Komisji Państwowej)

Dwóch jeźdźców wyjechało z doliny porośniętej gęstą trawą i zaczęło się wspinać w górę. Na przedzie leśniczy na garbatonosym, dereszowatym ogierze, a za nim Donald Betly na kasztanowatej klaczy. Klacz potknęła się na kamienistej ścieżce i upadła na kolana. Zamyślony Betly nieomal nie spadł, ponieważ siodło — angielskie siodło wyścigowe z pojedynczym popręgiem — zsunęło się na szyję zwierzęcia.

Leśniczy czekał na niego na górze.

— Niech pan jej nie pozwala opuszczać głowy, ona się potyka.

Zagryzłszy wargi, Betly rzucił na niego niezadowolone spojrzenie. Do diabła, można było o tym powiedzieć wcześniej! Złościł się także na siebie, ponieważ klacz oszukała go. Gdy Betly ją siodłał, wzdęła brzuch, żeby później popręg był zupełnie luźny. r

Ściągnął tak silnie cugle, że klacz zatańczyła i cofnęła się.

Ścieżka znowu biegła poziomo. Jechali płaskowyżem, a przed nimi wznosiły się wierzchołki wzgórz pokrytych iglastymi lasami.

Konie biegły wydłużonym krokiem, niekiedy same przechodząc w kłus i starając się wzajemnie prześcignąć. Kiedy klacz wysuwała się naprzód, Betly mógł dostrzec ogorzałe, dokładnie ogolone, chude policzki leśniczego i jego posępne oczy skierowane na drogę. Wydawało się, że w ogóle nie dostrzega swego towarzysza.

„Jestem zbyt bezpośredni — rozmyślał Betly. — I to mi przeszkadza. Nagabywałem go już pięć razy, a on bądź to odpowiada mi półsłówkami, bądź w ogóle milczy. Ma mnie za nic. Wydaje mu się, że jeżeli człowiek jest rozmowny, to jest pleciuchem i nie należy go szanować. Po prostu ci z tej głuszy nie maja wyczucia wartości. Myślą, że być dziennikarzem to nic nie znaczy. Nawet takim dziennikarzem, jak… Dobrze, w takim razie ja także przestanę się do niego odzywać. Gwiżdżę!…”

Stopniowo jednak jego nastrój poprawiał się. Betly był szczęściarzem i uważał, że podobnie jak jemu, życie powinno się podobać wszystkim pozostałym. Dziwiła go skrytość leśniczego, ale nie czuł do niego wrogości.

Pogoda nieprzyjemna rankiem, teraz się poprawiła. Zniknęła mgła, a mętny całun na niebie zmienił się w oddzielne chmury. Ogromne cienie szybko przepływały po ciemnych lasach i wąwozach, co podkreślało surowy, dziki i jakiś swobodny charakter tych obszarów.

Betly poklepał klacz po wilgotnej, pachnącej potem szyi.

— Widocznie pętano ci przednie nogi przed wypuszczeniem na pastwisko i dlatego się potykasz. Dobrze, jeszcze się dogadamy.

Popuścił cugle i dogonił leśniczego.

— Panie Meller, czy pan się też urodził w tym kraju?