Dyrektor jednak nie czuł mojej odrazy i coraz bardziej triumfował.
— Chce pan z nią porozmawiać? — zapytał mnie. — Wprawdzie nie może odpowiedzieć, ale wszystko słyszy.
Zdjął słuchawkę i powiedział po francusku:
— Dzień dobry, madame de Lenclos!
Kobieta otworzyła oczy — mętne i puste. Przez chwilę patrzyła na nas, a potem wolno, 7j widocznym trudem uniosła swoją zachwycającą rękę i zbliżyła ja do ust.
— Co to? — zapytałem. — Skarży się, że nie może mówić?
— Nie — odparł asystent. — Chce jeść.
Chciałem jak najprędzej uciec z instytutu, bo sądziłem, że już dość widziałem, ale dyrektor teraz sam nie chciał mnie puścić.
— A nasz trzeci obiekt? — zapytał. — Nie chce go pan zobaczyć? O, to jeden z naszych najśmielszych eksperymentów!
Musiałem się zgodzić. Zbliżyłem się do klatki opatrzonej napisem: „Judasz Iskariota. I w. n. e.”.
Dyrektor aż dławił się z podniecenia:
— Cóż to za triumf nauki! Proszę pomyśleć, odtworzyliśmy jednostkę, osobowość sprzed dwóch tysięcy lat!…
Zasłony odsunięte, oświetlenie włączone. Przed nami czarniawa bryła mięsa, w której ledwie można rozpoznać ludzką twarz, ręce, nogi… Bryła porusza się, drży, kolebie.
— Odtworzenie jest niezbyt dokładne — spieszy uprzedzić dyrektor — ale przecież minęły dwa tysiące lat!
Podaje mi słuchawkę, w której słyszę jakieś chrapliwe jęki.
— Ten obiekt również chce jeść?
— Nie, on tak jęczy całymi dniami, kiedy jest przytomny, nie wiadomo dlaczego. Może nieprawidłowo odtworzyliśmy któryś z narządów wewnętrznych. Poza tym życiorys Judasza znamy tylko pobieżnie…
Nie słucham już i niemal biegiem wypadam z laboratorium. Szybciej, szybciej na powietrze, do żywych ludzi!
Kiedy na pożegnanie dziękowałem dyrektorowi i asystentowi za ich uprzejmość, i wyrażałem, jak tego wymagał dobry ton, zdumienie i zachwyt, jakie wzbudzał we mnie wielki triumf nauki, obaj uczeni przyjmowali moje słowa jako wyraz należnego im uznania. Gdybym rozpalił przed dyrektorem kadzidło, zapalił przed nim lampkę jak przed świętym obrazem, też by go to chyba nie zdziwiło. Ja jednak już na odchodnym powiedziałem:
— Moim zdaniem w pańskim instytucie brakuje jednego wydziału.
— Jakiego? Zawsze jesteśmy gotowi rozbudować, poszerzyć nasze badania, które dopiero zaczynamy. Przecież otwierają się przed nami wspaniałe perspektywy!
— Niewątpliwie, niewątpliwie. Właśnie dlatego wspomniany przeze mnie wydział jest po prostu niezbędny.
— Jakiż to wydział?
— Rejestracji podań składanych przez osoby, które nie życzą sobie, aby po śmierci Instytut Teurgiczny kiedykolwiek je odtwarzał. Ja w każdym razie złożę takie oświadczenie Usilnie proszę NIE WSKRZESZAĆ mnie metodami naukowymi!
Przetłumaczył Tadeusz Gosk
Aleksy Tołstoj
Związek pięciu
1
Trójmasztowy jacht „Flamingo”, rozwinąwszy śnieżnobiałe marsie, skośne groty i trzepoczące trójkąty kliwrów, powoli przeszedł wzdłuż mola, zawrócił łopocząc żaglami, złapał wiatr i pomknął w błękitne pola Oceanu Spokojnego.
W dzienniku kapitana portu odnotowano: „Jacht „Flamingo”, właściciel Ignacy Ruff, osiemnastu ludzi i załogi, wyszedł w morze o godzinie 16.30 w kierunku południowo-zachodnim”.
Kilku gapiów obojętnym wzrokiem odprowadzało smukłe żagle „Flamingo” niknące za horyzontem. I jeszcze dwóch i szarookich chłopaków z doków, pykając z fajeczek na tarasie nadbrzeżnej kawiarni, podzieliło się uwagą:
— Bill, gdyby „Flamingo” wychodził na spacerową przejażdżkę, byłyby damy na pokładzie.
— Ja — też tak myślę, Joe.
— Bill, chyba nie na darmo cała chmara reporterów kręciła się z rana koło jachtu.
— Jestem tego samego zdania: nie na darmo.
— A wiesz, wokół czego najbardziej się kręcili?
— No dalej, mów.
— Wokół tych długich skrzynek, które ładowaliśmy na „Flamingo”.
— To był szampan.
— Zaczynam się upewniać, że jesteś głupi jak pusta baryłka, Bill.
— Nie musisz mnie zaraz — obrażać, Joe. No więc co, według ciebie, było w tych skrzynkach?
— Jeśli reporterzy nie mogli wywąchać, co tam było, to znaczy, że i nikt tego nie wie. A poza tym „Flamingo” — zabrał zapas wody na trzy tygodnie.
— To by znaczyło, że Ignacy Ruff znowu coś wymyślił. Nie taki on głupi, żeby tłuc się na darmo przez trzy tygodnie po oceanie.
Tak pogwarzywszy sobie, obaj chłopcy popili piwa, i oparłszy się gołymi łokciami o stolik, powoli ssała swoje piankowe fajeczki.
„Flamingo” pod wszystkimi żaglami, przechylając się z lekka, pruł na skos błękitnozielone fale. Marynarze w szerokich płóciennych spodniach, w białych kurtkach i białych beretach — z wstążeczkami leżeli na wypolerowanym pokładzie połyskującym miedzią, gapili się na skrzypiące reje, na wyprężone jak struny wanty, na chłodne fale, rozpryskujące się pod wąskim dziobem jachtu na dwie spienione smugi.
Sternik, ogorzały Szwed, stał zgarbiony za kołem. Wiatr odwiewał w hak jego ognistorudą brodę wyrastającą wprost spod kołnierza. Kilka mew usiłowało uniknąć — za jachtem i pozostało w tyle. Słońce chyliło się w bezchmurny, zielonkawy, — złoty pył zachodu. Wiatr był świeży i równy.
W messie przy podłużnym stole siedziało w milczeniu, z opuszczonymi oczami i zmarszczonymi brwiami, sześciu ludzi. Przed każdym stał spotniały od lodowatego szampana szeroki kieliszek. Wszyscy palili cygara. Na górze, w szklanej kopule niebieskie dymki tz cygar porywał i unosił wiatr. Chybotliwe odblaski słońca z iluminatorów tańczyły;po czerwonym drewnie. Od kołysania miękko wgniatały się sprężyny safianowych krzeseł.
Siedząc za pęcherzykami unoszącymi się z dna (kielichów, pięciu mężczyzn — wszyscy już niemłodzi (prócz jednego, inżyniera Korwina), wszyscy ubrani w białą flanelę, skupieni, z zaciśniętymi szczękami i zesztywniałymi od napięcia barkami, słuchali tego, o czym już ponad godzinę mówił im Ignacy Ruff. Nikt w tym czasie nie tknął wina.
Ignacy Ruff mówił, patrząc na swoje ogromne ręce leżące na stole, na ich błyszczące płaskie paznokcie. Jego różowa — twarz z ogromną dolną szczęką poruszała się wyraziście. Pierś miał odsłoniętą, zgodnie z morskim obyczajem. Krótkie siwe włosy poruszały się na jego głowie razem z głęboko wklęśniętymi w czaszkę wielkimi uszami.
— …W ciągu siedmiu dni zawładniemy kolejami, transportom wodnym, kopalniami rudy i złota, fabrykami Starego i Nowego Świata. Uchwycimy w swoje ręce dwie najważniejsze sprężyny świata: naftę i przemysł chemiczny. Rozsadzimy giełdę i zgarniemy dla siebie kapitał handlowy.
Tak mówił Ignacy Rulf, cicho, ale z pewnością siebie, cedząc przez zęby krótkie słowa. Rozwijając plan akcji, kilka razy wracał do tego przyprawiającego o zawrót głowy obrazu przyszłości.