— Nie — odrzekł leśniczy nie odwracając się.
— A gdzie?
— Daleko.
— A tutaj od dawna?
— Dawno. — Meller odwrócił się do dziennikarza: — Lepiej by pan ciszej mówił, bo one mogą usłyszeć.
— Jakie one?
— Oczywiście otarki. Jeden usłyszy i powiadomi innych. Może się też po prostu zaczaić, skoczyć z tyłu i rozerwać… A w ogóle najlepiej, jeżeli nie będą wiedziały, po co tu jedziemy.
— Czy one często napadają? Gazety podają, że przypadki takie prawie się nie zdarzają.
Leśniczy przemilczał.
— Czy one same napadają? — Betly mimo woli obejrzał się. — Czy także strzelają? Mają w ogóle broń? Karabiny bądź automaty?
— Strzelają bardzo rzadko. Ich ręce nie są przecież odpowiednio zbudowane… Tfu, nie ręce, a łapy! Niewygodnie im korzystać z broni.
— Łapy — powtórzył Betly. — Oznacza to, że nie uważacie ich tu za ludzi?
— Kto? My?
— Tak, wy. Miejscowa ludność.
Leśniczy splunął.
— Oczywiście, że nie uważamy. Tutaj ani jeden człowiek nie uważa ich za ludzi.
Mówił z przerwami, ale Betly zapomniał już o swoim postanowieniu nieodzywania się.
— Proszę powiedzieć, czy pan z nimi rozmawiał? Czy jest prawdą, że one dobrze mówią?
— Stare dobrze. Te, które były jeszcze w laboratorium… A młode gorzej. Ale to nieważne, młode są jeszcze niebezpieczniejsze. Mądrzejsze i mają dwukrotnie większe głowy. — Leśniczy nagle zatrzymał konia. W jego głosie brzmiała gorycz. — Niepotrzebnie to wszystko rozstrząsamy. Zupełnie na próżno. Już dziesiątki razy odpowiadałem na takie pytania.
— Co na próżno?
— Cała nasza wyprawa. Nic z niej nie wyniknie. Wszystko pozostanie jak dawniej.
— Dlaczego pozostanie? Przyjechałem z wpływowej gazety. Mamy rozległe uprawnienia. Przygotowujemy materiał dla komisji senackiej. Jeśli okaże się, że otarki rzeczywiście są takim niebezpieczeństwem, zostaną podjęte odpowiednie kroki. Wszak pan wie, że tym razem zamierza się posłać przeciw nim wojsko.
— Mimo wszystko nic z tego nie będzie — westchnął leśniczy. — Przecież nie pierwszy raz tu przyjeżdżacie. Każdego roku ktoś tutaj bywa i wszyscy interesują się tylko otarkami. Ale nie ludźmi, którzy muszą z otarkami współżyć. Każdy pyta: „Czy jest prawdą, że mogą one nauczyć się geometrii?… Czy rzeczywiście są otarki, które rozumieją teorię względności?” Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie! Jakby z tego powodu nie należało ich niszczyć!
— Przecież dlatego przyjechałem — zaczął Betly — żeby przygotować materiał dla komisji. Wówczas całe państwo dowie się, że…
— A inni, myśli pan, nie przygotowywali materiałów? — przerwał mu Meller. — Tak, a poza tym… Poza tym, jak pan zrozumie tutejszą sytuację? Trzeba tu żyć, żeby ją pojąć. Co innego zwiedzić, a co innego mieszkać cały czas. Ech!… Co tu mówić! Jedźmy. — Ruszył konia. — Odtąd zaczynają się już miejsca, które one odwiedzają. Od tej doliny.
Dziennikarz i leśniczy znajdowali się teraz na zboczu. Ścieżka, wijąc się, umykała spod końskich kopyt wciąż niżej i niżej.
Daleko w dole rozpościerała się porośnięta krzewami dolina, przecięta wzdłuż wąską, kamienistą rzeczką. Tuż nad nią wznosiła się ściana lasu, a za nią, w bezkresnej dali, bielejące śniegami odgałęzienia Gór Centralnych.
Wzrok sięgał na dziesiątki kilometrów w głąb tej krainy, ale Betly nie mógł nigdzie dostrzec nawet oznaki życia — ni dymu z komina, ni stogu siana. Wydawało się, że kraj ten zamarł.
Słońce skryło się za chmurą, nagle się ochłodziło i dziennikarz poczuł, że nie chce mu się zjeżdżać w dół za leśniczym. Jego plecami wstrząsnął dreszcz. Przypomniał sobie ciepłe, ogrzane powietrze swojego miejskiego mieszkania, jasne i równie ciepłe pokoje redakcji. Potem jednak wziął się w garść. „Bzdura! Bywałem nie w takich opałach. Czego mam się bać? Jestem doskonałym strzelcem, mam wspaniały refleks. Kogóż mogliby oni posłać poza mną?” Ujrzał, że Meller zdjął z pleców broń, więc uczynił to samo ze swoją.
Klacz ostrożnie stawiała nogi na wąskiej ścieżce.
Kiedy byli na dole, Meller powiedział:
— Starajmy się jechać blisko siebie. Lepiej nie rozmawiać. Do ósmej godziny musimy dotrzeć do fermy Steglika. Tam przenocujemy.
Ruszyli i jechali około dwóch godzin milcząc. Udali się w górę, omijając Mount Bear. W ten sposób przez cały czas mieli z prawej strony ścianę lasu, a z lewej urwisko zarośnięte krzewami, ale tak drobnymi i rzadkimi, że nikt nie mógł się w nich ukryć. Zjechali ku rzece i przez jej kamieniste dno wydostali się na asfaltową zaniedbaną drogę o spękanej nawierzchni, której szczeliny zarosły trawą.
Gdy wjechali na asfalt, Meller zatrzymał nagle konia i zaczął się przysłuchiwać. Następnie zsiadł, klęknął i przyłożył ucho do drogi — Coś nie w porządku — powiedział podnosząc się. — Ktoś za nami galopuje. Zejdźmy z drogi.
Betly również zsiadł i odprowadzili konie za rów, w zarośla olchy.
Po dwóch minutach dziennikarz usłyszał stukot kopyt. Zbliżał się. Wyczuwało się, że jeździec pędzi co sił.
Później dostrzegli przez zwiędłe liście szarego konia pędzącego w spiesznym galopie. Siedział na nim nieumiejętnie mężczyzna w żółtych bryczesach i w pelerynie. Przejechał tak blisko, że Betly dobrze przyjrzał się jego twarzy i stwierdził, że widział już tego mężczyznę. Nawet przypomniał sobie gdzie. W miasteczku, koło baru stało towarzystwo. Pięć lub sześć osób, barczystych, krzykliwie ubranych. Wszyscy mieli jednakowe oczy. Leniwe, przymrużone, bezczelne. Dziennikarz znał te oczy — oczy gangsterów.
Zaledwie jeździec przejechał, Meller wyskoczył na drogę.
— Hej!
Mężczyzna zaczął wstrzymywać konia i stanął.
— Hej, poczekaj!
Jeździec obejrzał się, oczywiście poznał leśniczego. Przez chwilę patrzyli na siebie. Potem mężczyzna machnął ręką, zawrócił konia i pognał dalej. Leśniczy patrzył w ślad za nim, dopóki dźwięk kopyt nie ucichł w oddali. Później z jękiem uderzył się nagle dłonią w czoło.
— Teraz już nic nie wyjdzie! Na pewno.
— Co takiego? — zapytał Betly, który również wyszedł z zarośli.
— Nic… Po prostu jest to koniec naszego przedsięwzięcia.
— Ale dlaczego? — dziennikarz popatrzył na leśniczego i ze zdziwieniem dojrzał w jego oczach łzy.
— Teraz już wszystko skończone — powiedział Meller, odwrócił się i wierzchem dłoni wytarł oczy. — Co za dranie! — Dranie!
— Proszę posłuchać! — Betly zaczął tracić cierpliwość. — Jeżeli będzie się pan tak denerwował, to chyba rzeczywiście nie powinniśmy jechać.
— Denerwował! — krzyknął leśniczy. — Pana zdaniem denerwuję się? Proszę więc popatrzeć!
Ruchem ręki pokazał gałązkę świerkową z czerwonymi szyszkami, zwisającą nad drogą w odległości trzydziestu kroków.
Betly nie zdążył zrozumieć, dlaczego powinien na nią patrzeć, gdy huknął strzał, w jego twarz wionął dymek spalonego prochu, a szyszka, samotnie wisząca na skraju, upadła na asfalt.
— Oto, jak jestem zdenerwowany. — Meller poszedł w głąb olszyny po konia.
Do fermy przyjechali akurat, gdy zaczęło się ściemniać.
Z nie wykończonego domu, zbudowanego z okrąglaków, wyszedł wysoki, czarnobrody mężczyzna ze zwichrzonymi włosami i w milczeniu zaczął się przyglądać, jak leśniczy i Betly rozsiodłują konie. Później na ganku pojawiła się kobieta, ruda, z płaską twarzą bez wyrazu, również nie uczesana. Za nią wyszło troje dzieci. Dwóch chłopców ośmio — lub dziewięcioletnich i dziewczynka trzynastoletnia, szczuplutką, jakby nakreślona niepewną kreską.