Cała ta piątka nie była zaskoczona przyjazdem Mellera i dziennikarza, ani ją on radował, ani martwił. Ludzie ci po prostu stali i milcząc przyglądali się. Betly emu milczenie to nie spodobało się.
Po kolacji spróbował nawiązać rozmową.
— Jak sobie tutaj radzicie z otarkami? Mocno wam dokuczają?
— Co? — czarnobrody farmer przyłożył dłoń do ucha i nachylił się nad stołem. — Co? — krzyknął. — Proszę mówić głośniej. Słabo słyszę.
Powtarzało się to przez kilka minut i farmer z uporem nie chciał zrozumieć, czego od niego żądają. Wreszcie rozłożył ręce. Tak, otarki tu bywają. Czy mu przeszkadzają? Nie, jemu osobiście nie. przeszkadzają. A o innych nic nie wie. Nie może nic powiedzieć.
W połowie tej rozmowy szczupła dziewczynka wstała, okryła się chustą i nie mówiąc nikomu słowa, wyszła.
Gdy tylko opróżniono talerze, żona farmera przyniosła z drugiej izby dwa materace i zaczęła je ścielić dla przyjezdnych.
Meller jednak powstrzymał ją:
— Może lepiej przenocujemy w szopie.
Kobieta bez słowa wyprostowała się. Farmer wstał gwałtownie zza stołu.
— Dlaczego? Nocujcie tutaj.
Leśniczy brał już jednak materace.
Do szopy zaprowadził ich wysoki farmer świecąc latarnią. Z minutę patrzył, jak się urządzają, i przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jakby chciał coś powiedzieć. Jednak uniósł tylko rękę i przygładził włosy, po czym odszedł.
— Po co to wszystko? — zapytał Betly. — Czyżby otarki włamywały się do domów?
Meller podniósł z ziemi grubą deskę i zaparł nią mocne, ciężkie drzwi, sprawdzając, czy deska się nie odsunie.
— Kładźmy się — powiedział. — Różnie bywa. One wchodzą także do domów.
Dziennikarz siadł na materac i zaczął rozsznurowywać buty.
— A proszę powiedzieć, czy pozostały tu prawdziwe niedźwiedzie? Nie otarki, a prawdziwe, dzikie niedźwiedzie. Przecież tutaj, w tych lasach było w ogóle wiele niedźwiedzi.
— Ani jeden — odpowiedział Meller. — Pierwsze, co zrobiły otarki, kiedy wydostały się z laboratorium, z wyspy, to zlikwidowały prawdziwe niedźwiedzie. Również wilki. Były tu jenoty, lisy — wszystko zginęło. Ze zniszczonego laboratorium wzięły truciznę i tępiły nią drobną zwierzynę. Wszędzie wokół leżały tutaj zdechłe wilki, z jakiegoś powodu wilków one nie zjadały. A wszystkie niedźwiedzie poznikały. Niekiedy zjadają One przecież nawet swoich.
— Swoich?
— Oczywiście, przecież to nie ludzie. Nie wiadomo, czego można się po nich spodziewać.
— A więc uważacie je po prostu za zwierzęta?
— Nie. — Leśniczy zaprzeczył ruchem głowy. — Nie uważamy ich za zwierzęta. To tylko w miastach toczą się spory, czy one są ludźmi, czy zwierzętami. My to tutaj wiemy, że one są ni tym, ni tamtym. Rozumie pan, niegdyś było tak: byli ludzie i były zwierzęta. I na tym koniec. A teraz jest coś trzeciego — otarki. Coś takiego zjawiło się po raz pierwszy od powstania świata. Otarki nie są zwierzętami, dobrze byłoby, gdyby były tylko zwierzętami. Ale nie są też oczywiście ludźmi.
— Proszę powiedzieć — Betly mimo wszystko nie mógł się pohamować z zadaniem pytania, którego banalność rozumiał — czy jest prawdą, że one bez trudności opanowują matematykę wyższą?
Leśniczy gwałtownie zwrócił się ku niemu.
— Niech się pan wreszcie zamknie z tą matematyką! Proszę się zamknąć. Osobiście nie dam złamanego grosza za tego, który zna ma. tematykę wyższą. Tak, dla otarków matematyka to drobiazg! I co z tego?… Trzeba być człowiekiem, w tym cała rzecz.
Odwrócił się i zacisnął usta.
„On ma nerwicę — pomyślał Betly. — I to bardzo silną. To chory człowiek.”
Leśniczy jednak już się uspokajał. Było mu przykro, że tak wybuchnął. Po krótkim milczeniu zapytał więc:
— Przepraszam, a czy pan go widział?
— Kogo?
— No, tego geniusza Fiedlera.
— Fiedlera?… Widziałem. Rozmawiałem z nim przed samym wyjazdem tutaj. Z polecenia redakcji.
— Na pewno trzymają go tam w celofanowym opakowaniu? Żeby nie spadła na niego nawet kropelka deszczu.
— Tak, chronią go. — Betly przypomniał sobie, jak kontrolowano jego przepustkę i rewidowano go po raz pierwszy pod murem otaczającym Centrum Naukowe. Potem jeszcze jedna kontrola i ponowna rewizja przed wjazdem do instytutu. I trzecia rewizja — zanim wpuszczono go do ogrodu, w którym wyszedł do niego sam Fiedler. — Chronią go. Ale on jest rzeczywiście genialnym matematykiem. Miał trzynaście lat, kiedy opracował swoje „Poprawki do ogólnej teorii względności”. Oczywiście, jest on człowiekiem niezwykłym, nieprawda?
— A jak on wygląda?
— Jak wygląda?
Dziennikarz zawahał się. Przypomniał sobie Fiedlera, jak ubrany w biały, luźny garnitur wychodził do ogrodu. W jego postaci było coś nieuchwytnego. Szeroki w biodrach, a wąski w ramionach. Krótka szyja… Był to dziwny wywiad, ponieważ Betly czuł, że to raczej przepytano jego. To znaczy, Fiedler odpowiadał na jego pytania, ale jakoś niepoważnie. Jakby naigrawał się z dziennikarza i w ogóle z całego świata zwykłych ludzi spoza murów Centrum Naukowego. Zadawał także pytania, ale jakże niedorzeczne. Pytał o bzdury, na przykład w rodzaju, czy Betly lubi sok z marchwi. Jakby rozmowa ta była eksperymentem, podczas którego on, Fdedler bada zwyczajnego człowieka.
— Jest średniego wzrostu — powiedział Betly. — Ma małe oczy… Czyżby pan go nie widział? Przecież on tu bywał, nad jeziorem i w laboratorium.
— Przyjeżdżał dwa razy — odpowiedział Meller. — Ale miał taką ochronę, że zwykłych śmiertelników nie dopuszczano do niego nawet na odległość jednego kilometra. Otarki trzymano jeszcze wtedy za ogrodzeniem, a z nim pracowali Richard i Klein. Kleina one później zjadły. A kiedy otarki się rozprzestrzeniły, Fiedler już się tu nie pokazał… Co on teraz mówi na temat otarków?
— Na temat otarków?… Powiedział, że był to bardzo interesujący eksperyment naukowy. Bardzo perspektywiczny. Ale teraz on się tym nie zajmuje. Pracuje nad czymś, co ma związek z promieniowaniem kosmicznym… Mówił jeszcze, że żal mu ofiar, które były.
— Po co to wszystko robiono? Dlaczego?
— Jak by tu powiedzieć?… — Betly zamyślił się. — Rozumie pan, przecież w nauce tak bywa: „Co się stanie, jeżeli?…” Zrodziło się z tego wiele odkryć.
— W jakim znaczeniu: „Co się stanie, jeżeli?”
— No, na przykład: „Co będzie, jeżeli w polu magnetycznym umieścimy przewodnik, przez który płynie prąd elektryczny?” Otrzymaliśmy silnik elektryczny… Mówiąc krócej, jest to autentyczny eksperyment.
— Eksperyment — Meller zazgrzytał zębami. — Zrobili eksperyment: wypuścili ludożerców na ludzi. A teraz nikt o nas nie myśli. Rządźcie się sami, jak umiecie. Fiedler splunął już na otarki i na nas także. Tymczasem rozmnożyły się ich tu setki i nikt nie wie, co one zamierzają przeciw ludziom. — Zamilkł i westchnął. — Ech, pomyśleć, co komu przyszło do głowy! Stworzyć zwierzęta, żeby były mądrzejsze od człowieka. Tam w miastach już zupełnie zgłupieli. Bomby atomowe, a teraz to. Na pewno chcą, żeby rodzaj ludzki zupełnie się wykończył.
Wstał, wziął nabitą broń i położył obok siebie na ziemi.
— Proszę posłuchać, panie Betly. Jeżeli będzie niespokojnie, jeśli ktoś zacznie się do nas dobijać albo włamywać, niech pan leży na swoim miejscu. Pan leży, a ja już wiem, co robić. Już się tak wyćwiczyłem, że jak pies budzę się pod wpływem zwykłego przeczucia.