Rankiem, kiedy Betly wyszedł z szopy, słońce świeciło tak jasno, a spłukana przez deszcz zieleń była taka świeża, że wszystkie nocne rozmowy wydały mu się tylko strasznymi bajkami.
Czarnobrody farmer już był na swoim polu — jego koszula bielała maleńką plamką z tej strony rzeczki. Przez chwilę dziennikarz pomyślał, że być może to właśnie jest szczęście — wstawać wraz ze słońcem, nie znając niepokojów i kłopotów skomplikowanego życia miejskiego, mieć do czynienia tylko z rękojeścią łopaty, z grudami brunatnej ziemi.
Leśniczy przywołał go jednak szybko do rzeczywistości. Wyszedł on spoza szopy z bronią w ręce.
— Chodźmy, pokażę panu coś.
Obeszli szopę i weszli do ogrodu na tyłach domu. Odtąd Meller zaczął się dziwacznie zachowywać. Schyliwszy się przebiegł przez krzaki i przysiadł w rowie przy kartoisku. Potem dał dziennikarzowi znak, żeby uczynił to samo.
Zaczęli rowem obchodzić ogród. Z domu jeden raz dobiegł głos kobiety, ale nie można było zrozumieć, co mówiła.
Meller zatrzymał się.
— Proszę popatrzeć.
— Na co?
— Przecież pan mówił, że jest myśliwym. Proszę spojrzeć!
Miedzy kępami trawy, na ziemi, znajdował się wyraźny, pieciopalczasty ślad.
— Niedźwiedź? — z nadzielą zapytał Betly.
— Jaki niedźwiedź? Niedźwiedzi już dawno nie ma.
— A zatem otark?
Leśniczy skinął głową.
— Całkiem świeży — powiedział Meller. — Widzi pan, zwilgotniały. A wiec do deszczu był jeszcze w domu.
— W domu? — Betly poczuł na plecach chłód, jakby dotknięto go czymś metalowym. — Wewnątrz domu?
Leśniczy nie odpowiedział, kiwnięciem wskazał dziennikarzowi rów i milcząc ruszyli w powrotną drogę.
Przy szopie Meller poczekał, aż Betly przyjdzie do siebie.
— Tak też wczoraj myślałem. Już kiedy przyjechaliśmy wieczorem i Steglik zaczął udawać, że słabo słyszy. Po prostu chodziło mu o to, żebyśmy głośniej mówili i żeby otark wszystko słyszał. A otark siedział w sąsiednim pokoju.
Dziennikarz poczuł, że chrypnie mu głos.
— Co pan mówi? Stąd wynika, że tutejsi ludzie bratają się z otarkami? Przecież przeciw ludziom!
— Proszę ciszej — powiedział leśniczy. — Co znaczy „bratają się”? Steglik nic nie mógł zrobić. Otark przyszedł i został. Często tak bywa. Otark przychodzi i kładzie się, na przykład, na przygotowane łóżko w sypialni. Albo po prostu wygania ludzi z domu i zajmuje go na dobę lub na dwie.
— A co ludzie na to? Poddają się temu? Dlaczego do nich nie strzelają?
— Jak tu strzelać, kiedy w lesie są inne otarki? A farmer ma dzieci, i pasące się na łące bydło, i dom, który można podpalić… Najważniejsze to jednak dzieci. Otarki przecież mogą porwać dziecko. Czy malców się upilnuje? Poza tym, tutaj odebrały one wszystkim broń. Już na samym początku. W pierwszym roku.
— I ludzie oddali?
— A co mogli zrobić? Kto nie oddawał, później się spalił…
Nie dokończył i zaczął się nagle wpatrywać w zarośla wikliny, znajdujące się piętnaście kroków od nich.
Dalsze wypadki potoczyły się” w ciągu dwóch, trzech sekund.
Meller poderwał broń i odwiódł kurek. Jednocześnie w krzakach podniosła się brunatna masa, błysnęły wielkie, złe i wystraszone oczy i rozległ się głos:
— Hej, nie strzelajcie! Nie strzelajcie!
Dziennikarz chwycił odruchowo Mellera za ramię. Huknął strzał, ale pocisk strącił tylko gałąź. Brunatna masa zgięła się w pół, skulona potoczyła się w las i zniknęła wśród drzew. Przez kilka chwil słychać było trzask łamanych gałęzi, a później zapadła cisza.
— Do diabła! — Leśniczy wściekły odwrócił się. — Dlaczego pan to zrobił?
Pobladły dziennikarz wyszeptał:
— On mówił jak człowiek… Prosił, żeby nie strzelać.
Leśniczy patrzył na niego przez chwilę, po czym jego gniew przeszedł w znużone zobojętnienie. Opuścił broń.
— Tak, oczywiście… Za pierwszym razem czyni to wrażenie.
Coś zaszeleściło za ich plecami. Odwrócili się.
Żona farmera powiedziała:
— Chodźmy do domu. Nakryłam już do stołu.
Podczas jedzenia wszyscy zachowywali się, jakby nic nie zaszło.
Po śniadaniu farmer pomógł im osiodłać konie i w milczeniu pożegnali się.
Kiedy ruszyli, Meller zapytał:
— Jaki pan ma właściwie plan? Nie zrozumiałem go dokładnie. Powiedziano mi, że powinienem oprowadzić pana po tutejszych górach i to wszystko.
— Jaki plan?… Tak, po prostu pojeździć po górach. Spotykać się z ludźmi — czym więcej, tym lepiej. Jeżeli się uda, poznać otarki. Słowem, poczuć atmosferę.
— Czy na tej fermie już pan ją wyczul?
Betly wzruszył ramionami.
Nagle leśniczy zatrzymał konia.
— Cicho…
Nasłuchiwał.
— Gonią nas… Coś się stało na fermie.
Betly nie zdążył nadziwić się słuchem leśniczego, gdy z tyłu rozległo się wołanie:
— Halo, Meller, halo!
Zawrócili konie. Ku nim, ciężko dysząc, biegł farmer. Nieomal upadł chwytając łęg siodła Mellera.
— Otark porwał Tinę. Poniósł do Łosiowego Parowu.
Chwytał ustami powietrze, a z jego czoła spadały krople potu.
Leśniczy jednym ruchem poderwał farmera na siodło. Jego ogier ostro ruszył naprzód, a spod jego kopyt wysoko bryznęło błoto.
Dotąd Betly nigdy nie przypuszczał, że potrafi tak szybko mknąć na koniu. Doły, pnie zwalonych drzew, krzewy i rowy przemykały pod nim, zlewając się w swoistą mozaikę pasm. Jakaś gałąź strąciła mu czapkę, ale nawet tego nie zauważył.
Było to zresztą niezależne od niego. Jego koń, w zażartym współzawodnictwie, starał się nie pozostać w tyle za ogierem. Betly objął jego szyję. W każdej sekundzie zdawało mu się, że już teraz zginie.
Przemknęli przez las i wielką polanę, zboczem, prześcignęli żonę farmera i zjechali w rozległy wąwóz.
Tutaj leśniczy zeskoczył z konia i prowadzony przez farmera poszedł wąską ścieżką w gąszcz rzadkiego, młodego, prześwietlonego zagajnika sosnowego.
Dziennikarz także pozostawił klacz, zarzuciwszy jej cugle na szyję, i ruszył za Mellerem. Zdążał za leśniczym i w myśli automatycznie rejestrował, jaka zadziwiająca nastąpiła w nim zmiana. W Mellerze nie pozostało nic z jego uprzedniej niepewności i apatii. Jego ruchy były lekkie i skoordynowane, nie zastanawiał się ani chwili, zmieniał kierunek, przeskakiwał doły, czołgał się pod niskimi konarami. Zdążał naprzód, jakby ślad otarka był przed nim wykreślony grubą linią.
Przez jakiś czas Betly wytrzymał tempo biegu, ale potem zaczął pozostawać w tyle. Serce tłukło mu się w piersi, brakło mu tchu i czuł suchość w gardle. Przeszedł w marsz i przez kilka minut przebijał się przez gęstwinę sam, a potem usłyszał przed sobą głosy.
W najwęższym miejscu wąwozu, przed gęstymi zaroślami leszczyny stał leśniczy z bronią gotową do strzału. Obok był ojciec dziewczynki.
Leśniczy powiedział akcentując:
— Puść ją, bo ciebie zabiję. Zwracał się przy tym w stronę zarośli. W odpowiedzi rozległ się ryk połączony z płaczem dziecka. Leśniczy powtórzył:
— Jeżeli nie, to ciebie zabiję. Życie poświęcę, żeby ciebie dojść i zabić. Znasz mnie.
Ponownie rozległ się ryk, a potem głos, ale nie ludzki, jakiś gramofonowy, łączący poszczególne słowa, zapytał:
— A jak zrobię, co chcesz, to mnie nie zabijesz?
— Nie — powiedział Meller. — Wtedy odejdziesz żywy.