Dziennikarz z lękiem obejrzał się i przysłuchiwał. Nie, wszystko w porządku.
Trzepocząc w locie, ukośnie przeciął polanę nietoperz.
Betly wyprostował się. Przyszło mu na myśl, że leśniczy coś przed nim ukrywa. Na przykład, nie powiedział dotąd, co to był za jeździec, który pierwszego dnia wyprzedził ich na zaniedbanej drodze.
Ponownie oparł się plecami o ścianę domku. Jeszcze raz zjawił się przed nim syn i znów z pytaniem:
„Tatusiu, a skąd jest wszystko? Drzewa, domy, powietrze, ludzie? Skąd się to wszystko wzięło?”
Zaczął opowiadać chłopcu o ewolucji świata, potem coś ostro zakłuło go w serce i Betly ocknął się.
Księżyc zaszedł, ale niebo już się nieco rozjaśniło.
Na polanie nie było kani. Dokładniej, nie było jednego, a drugi leżał na trawie i nad nim kłębiły się trzy szare cienie. Jeden z nich wyprostował się i dziennikarz ujrzał ogromnego otarka z wielką, grubo ciosaną głową, rozwartą paszczą i dużymi, błyszczącymi w półmroku oczami.
Potem w pobliżu rozległ się szept:
— On śpi.
— Nie, już się zbudził.
— Podejdź do niego.
— On wystrzeli.
— Strzeliłby wcześniej, gdyby mógł. Albo śpi, albo zamarł ze strachu. Podejdź do niego.
— Podejdź sam.
A dziennikarz rzeczywiście zamarł. Było to jak we śnie. Rozumiał, że wydarzyło się coś nieodwracalnego, stało się nieszczęście, ale nie mógł ruszyć ni ręką, ni nogą.
Szept trwał nadaclass="underline"
— Ale ten drugi? On wystrzeli.
— On jest chory. Nie zbudzi się… No idź, słyszysz!
Betly z ogromnym trudem spojrzał w bok. Zza węgła stróżówki ukazał się otark. Ale ten był maleńki, podobny do świni.
Przezwyciężając odrętwienie, dziennikarz nacisnął spust broni. Jeden za drugim zagrzmiały dwa wystrzały, w niebo wabiły się loftki z dwóch nabojów.
Betly zerwał się, broń wypadła mu z rak. Rzucił się do stróżówki, drżąc zatrzasnął za sobą drzwi i zasunął zasuwę.
Leśniczy stał z przygotowaną bronią. Jego usta poruszyły się i dziennikarz raczej domyślił się, niż usłyszał pytanie:
— Konie?
Kiwnął głową.
Zza drzwi doszedł szmer. Otarki podpierały je czymś z zewnątrz.
Rozległ się głos:
— Hej, Meller! Hej!
Leśniczy rzucił się do okienka. Już wysuwał broń, gdy na tle rozjaśniającego się nieba mignęła czarna łapa; ledwie zdążył wciągnąć dwururkę.
Na zewnątrz z satysfakcja zasiniano się.
Gramofonowy, rozciągający dźwięki głos powiedział:
— Oto i skończyło się, Meller.
Zagłuszając go, odezwały się też inne głosy:
— Meller, Meller, porozmawiaj z nami…
— Hej, leśniczy, opowiedz coś treściwego. Jesteś przecież człowiekiem, powinieneś być mądry…
— Meller, wypowiedz się, a ja ciebie sprostuję….
— Porozmawiaj ze mną, Meller. Mów mi po imieniu. Jestem Fllipp…
Leśniczy milczał.
Dziennikarz niepewnym krokiem podszedł do okienka.
Głosy rozlegały się tuż obok, za bierwionową ścianą. Czuć było zapach zwierząt — krew, pomiot i jeszcze coś.
Otark, który nazwał się Filippem, odezwał się spod samego okienka:
— Jesteś dziennikarzem, tak? Ty, kto podszedł?…
Dziennikarz chrząknął. Miał sucho w gardle. Ten sam głos zapytał:
— Po co tu przyjechałeś?
Zapadła cisza.
— Przyjechałeś, żeby nas zniszczyli?
Przez chwilę znowu była cisza, a potem odezwały się wzburzone głosy:
— Oczywiście, oczywiście, oni chcą nas wytępić… Najpierw nas stworzyli, a teraz chcą zniszczyć…
Rozległ się ryk, a potem wrzawa. Dziennikarz odniósł wrażenie, że otarki się pobiły.
Zagłuszając wszystkich przemówił ten, który nazwał siebie Filippem:
— Halo, leśniczy, dlaczego nie strzelasz? Przecież zawsze strzelasz. Porozmawiaj teraz ze mną.
Nieoczekiwanie gdzieś z góry rozległ się nagle strzał.
Betly odwrócił się.
Leśniczy wdrapał się na palenisko, rozsunął żerdzie, z których zbudowany był dach kryty od góry słomą, i strzelał.
Wystrzelił dwukrotnie, błyskawicznie załadował broń i ponownie wystrzelił.
Otarki rozbiegły się.
Meller zeskoczył z paleniska.
— Trzeba teraz zdobyć konie, bo będzie z nami krucho.
Obejrzeli trzy zabite otarki.
Jeden, młody, był rzeczywiście prawie nagi, a sierść rosła mu tylko na karku.
Betly omal nie zwymiotował, gdy Meller odwrócił otarka na trawie. Wstrzymał się zakrywając usta.
Leśniczy powiedział:
— Pamięta pan, że to nie ludzie. Nawet jeżeli rozmawiają. One ludzi zjadają. Swoich także.
Dziennikarz obejrzał się. Już się rozjaśniło. Polana, las, zabite otarki — wszystko wydawało mu się przez moment nierealne.
Czy to możliwe?… Czy to on stoi tutaj, Donald Betly?…
— O, tutaj otark zjadł Kleina — powiedział Meller. — Opowiadał o tym jeden z naszych, z tutejszych. Przyjęli go tu do sprzątania, kiedy było laboratorium. Tego wieczora przypadkowo znalazł się w sąsiednim pokoju. I wszystko słyszał…
Dziennikarz i leśniczy znajdowali się teraz na wyspie, w głównym korpusie Centrum Naukowego. Rankiem zdjęli siodła z zabitych koni i groblą przedostali się na wyspę. — Pozostał im teraz tylko jeden karabin, ponieważ uciekając otarki zabrały z sobą dubeltówkę Betly ego. Plan Mellera sprowadzał się do tego, żeby w porze dziennej dotrzeć do najbliższej farmy, gdzie otrzymają konie. Dziennikarz wymógł jednak na nim pół godziny, przeznaczone na obejrzenie opuszczonego laboratorium.
— On wszystko słyszał — opowiadał leśniczy. — Było to wieczorem, około godziny dziesiątej. Klein miał jakieś urządzenie, które rozbierał męcząc się z przewodami elektrycznymi, a otark siedział na podłodze i rozmawiali. Dyskutowali o czymś z fizyki. Był to jeden z pierwszych wyhodowanych tu otarków i uważał się za najmądrzejszego. On mógł nawet mówić w obcych językach… Nasz chłopak zmywał. obok podłogę i słyszał ich rozmowę. Potem nastąpiła cisza i coś grzmotnęło. Nagle sprzątacz usłyszał słowa: „O Boże!…” To mówił Klein, a w jego głosie było takie przerażenie, że pod chłopakiem ugięły się nogi. Potem rozległ się przenikliwy krzyk: „Pomocy!” Sprzątacz zajrzał do tego pokoju i zobaczył, że Klein leży wijąc się na podłodze, a otark go ogryza. Ze strachu chłopak nie mógł zrobić nic i po prostu stał. Dopiero kiedy otark ruszył na niego, zatrzasnął — drzwi.
— A potem?
— Potem zabiły jeszcze dwóch laborantów i uciekły. A pięć albo sześć otarków zostało, jakby się nic nie zdarzyło. I kiedy ze stolicy przyjechała komisja, one rozmawiały z nią. Te wywieziono. Później jednak okazało się, że w pociągu zjadły — one jeszcze jednego człowieka.
W dużej sali laboratorium wszystko pozostało jak dawniej. Na długich stołach stały naczynia pokryte warstwą pyłu, wśród przewodów urządzenia rentgenowskiego zaplotły swoje sieci pająki. Tylko w oknach wybite były szyby i w otwory wdzierały się gałęzie rozrośniętej, zdziczałej akacji.
Meller i dziennikarz wyszli z głównego korpusu.
Betly bardzo chciał obejrzeć urządzenie do naświetlań i wyprosił u leśniczego jeszcze pięć minut.
Na głównej uliczce opuszczonej osady asfalt przerósł trawą i młodymi, ale już silnymi krzewami. Jak zwykle jesienią była doskonała widoczność. Pachniało zbutwiałymi liśćmi i mokrym drzewem.
Na placu Meller nagle się zatrzymał.
— Pan nic nie słyszał?