Выбрать главу

— Nie — odpowiedział Betly.

— Wciąż myślę, że w stróżówce zaczęły nas one osaczać wszystkie razem — powiedział leśniczy. — Przedtem to się nigdy nie zdarzyło. One zawsze działały w pojedynkę.

Zaczął się ponownie przysłuchiwać.

— Żeby tylko nie sprawiły nam niespodzianki. Lepiej jak najszybciej się stąd zabrać.

Doszli do niskiej, okrągłej budowli z wąskimi, zakratowanymi oknami. Masywne drzwi były uchylone, betonową podłogę i próg pokrywała cienka warstewka śmieci — rudych igiełek świerkowych, pyłu, skrzydełek owadów.

Ostrożnie weszli do pierwszego pomieszczenia z nawisłym pułapem. Jeszcze jedne masywne drzwi wiodły do niskiej sali.

Zajrzeli do niej. Wiewiórka z puszystym ogonem, jak płomyk, przemknęła po drewnianym stole i skoczyła oknem przez pręty kraty.

Przez chwilę leśniczy patrzył w ślad za nią. Przysłuchiwał się w napięciu, ściskając broń, po czym powiedział:

— Nie, to się nie uda.

I pospiesznie ruszył z powrotem.

Było jednak za późno.

Z zewnątrz dobiegł szmer i drzwi wejściowe, plasnąwszy, zamknęły się. Rozległ się hałas, jakby je przywalono czymś ciężkim.

Przez sekundę Meller i dziennikarz patrzyli na siebie, po czym rzucili się do okna.

Betley wyjrzał na zewnątrz i cofnął się.

Plac i rozległy, wyschnięty basen, nie wiadomo w jakim celu kiedyś tu zbudowany, zapełniały się otarkami. Było ich wiele dziesiątek, a dalsze wyrastały jakby spod ziemi. Nad tym tłumem ni to ludzi, ni to zwierząt rozlegał się już gwar, niosły się krzyki i porykiwanie.

Oszołomieni, leśniczy i Betly milczeli.

Znajdujący się w pobliżu nich młody otark stanął na tylnych łapach. W przednich trzymał coś okrągłego.

— Kamień — wyszeptał dziennikarz, wciąż jeszcze nie wierząc w to, co się stało. — On chce rzucić kamieniem…

Nie był to jednak kamień.

Okrągły przedmiot został rzucony, koło kraty oślepiająco błysnęło i wokół wionęło gorzko pachnącym dymem.

Leśniczy zrobił krok do tyłu. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. Broń wypadła mu z rąk i chwycił się za pierś.

— Och, ty czarcie! — powiedział i podniósł rękę, patrząc na zakrwawione palce. — Och, ty diable! Oni mnie wykończyli.

Blednąc, wykonał dwa niepewne kroki, przykucnął, a potem siadł pod ścianą.

— Oni mnie wykończyli.

— Nie! — krzyknął Betly. — Nie! — Dygotał, jak w gorączce.

Zacisnąwszy usta, Meller podniósł ku niemu pobladłą twarz.

— Drzwi!

Dziennikarz pobiegł do wyjścia. Tutaj ponownie przesuwano na zewnątrz coś ciężkiego.

Betly zasunął jedną zasuwę, a potem drugą. Na szczęście wszystko tu było tak urządzone, że od środka drzwi miały mocne zamknięcie.

Wrócił do leśniczego.

Meller leżał już pod ścianą, przyciskając dłonie do piersi. Na jego koszuli zwiększała się mokra plama. Nie pozwolił się opatrzyć.

— Wszystko jedno — powiedział. — Przecież czuję, że to koniec. Nie chcę się męczyć. Proszę nie ruszać.

— Przecież przyjdą nam na pomoc! — zawołał Betly.

— Kto?

Pytanie zabrzmiało tak przykro, tak otwarcie i beznadziejnie, że dziennikarza zmroziło.

Milczeli przez jakiś czas, a potem leśniczy zapytał:

— Przypomina pan sobie, że pierwszego dnia widzieliśmy jeźdźca?

— Tak.

— Najprawdopodobniej to on spieszył uprzedzić otarki, że pan przyjechał. Mają tu oni związki: bandyci z miasta i otarki. Dlatego otarki połączyły się. Proszę się temu nie dziwić. Ja wiem, że nawet gdyby z Marsa przyleciały do nas jakieś ośmionogi, i wówczas znaleźliby się ludzie, którzy zaczęliby zawierać porozumienia.

— Tak — wyszeptał dziennikarz.

Do wieczora w ich sytuacji nic się nie zmieniło. Meller szybko opadał z sił. Krwotok skończył się, ale mimo to nie pozwolił się dotknąć. Dziennikarz siedział obok niego na kamiennej posadzce.

Otarki nie zaczepiały ich. Nie próbowały ani włamać się przez drzwi, ani rzucić ponownie granatem. Gwar za oknami to cichnął, to wzmagał się.

Po zachodzie słońca, kiedy ochłodziło się, leśniczy poprosił o picie. Dziennikarz napoił go z manierki i przetarł mu twarz wodą. Leśniczy powiedział:

— Może to i dobrze, że zjawiły się otarki. Teraz wyjaśni się, co to jest Człowiek. Teraz będziemy wiedzieli, że człowiek to nie istota, która może rachować i nauczyć się geometrii, ale coś innego. Uczeni już bardzo zhardzieli od swojej nauki. A ona to jeszcze nie wszystko.

* * *

Meller umarł w nocy, a dziennikarz żył jeszcze trzy dni. Pierwszego dnia — myślał tylko o uratowaniu się, przechodził od rozpaczy do nadziei, kilka razy strzelał przez okna — licząc, że ktoś usłyszy wystrzały i przyjdzie mu na pomoc.

Pod wieczór zrozumiał, że nadzieje te są iluzoryczne. Jego życie wydało mu się podzielone na dwie, zupełnie z sobą nie związane części. Najbardziej dręczyło go to, że nie było między nimi żadnych związków logicznych i przyczynowych. Jedno było szczęśliwym, mądrym życiem wybijającego się dziennikarza i kończyło się Ono, gdy wraz z Mellerem wyjechał z miasta ku pokrytym lasami Górom Centralnym. To pierwsze życie w ogóle nie zapowiadało, że przyjdzie mu tutaj zginąć na wyspie, w budynku zaniedbanego laboratorium.

W drugim życiu wszystko mogło się zdarzyć lub nie. Składało się ono wyłącznie — z przypadków, a w ogóle mogło go nie być. Mógł tu nie przyjeżdżać, wymawiając się od tego zadania redakcyjnego i wybierając inne. Zamiast zajmować się otarkami, mógł polecieć do Nubii, gdzie wykonywano prace nad ratowaniem zabytkowych pamiątek sztuki egipskiej.

Dziwaczny przypadek przywiódł go tutaj. I to było najstraszniejsze. Kilkakrotnie nieomal przestawał wierzyć w to, co mu się przytrafiło, zaczynał chodzić po sali, dotykać oświetlonych słońcem ścian i pokrytych pyłem stołów.

Nie wiadomo dlaczego, otarki zupełnie przestały nim się interesować. Na placu i w zbiorniku pozostało ich niewiele. Od czasu do czasu wszczynały między sobą bójki, a raz Betly z zamierającym sercem ujrzał, jak rzuciły się na jednego spośród siebie, rozerwały go i zaczęły zjadać.

Nocą nagle stwierdził, że jego śmierci winien będzie Meller. Poczuł odrazą do martwego leśniczego i przeciągnął jego ciało dc pierwszego pomieszczenia, ku samym drzwiom.

Przez godzinę lub dwie siedział na posadzce, powtarzając bez nadziei:

— Boże, ale dlaczego ja?… Dlaczego właśnie ja?…

Na drugi dzień skończyła mu się woda i zaczęło go męczyć pragnienie. Wtedy już ostatecznie zrozumiał, że nie może się uratować, uspokoił się i ponownie zaczął rozmyślać nad swoim życiem, ale już inaczej. Przypomniał sobie, jak jeszcze na samym początku tej wyprawy miał spór z leśniczym. Meller powiedział, że farmerzy nie będą chcieli z nim rozmawiać. „Dlaczego?” — zapytał Betly. „Dlatego, że pan jest z góry. Z tych, którzy ich sprzedali.” — „Niby dlaczego jestem z góry? — nie zgodził się Betly. — Zarabiam niewiele więcej niż oni.” — „I co z tego? — zaoponował leśniczy. — Ma pan lekką, świąteczną pracę. Przez te wszystkie lata oni tu ginęli, a pan pisał swoje reportażyki, chodził po restauracjach, wiódł dowcipne rozmowy…”

Zrozumiał, że wszystko to była prawda. Optymizm, którym się tak chlubił, był ostatecznie optymizmem strusia. Po prostu chował głowę przed złem. Czytał w gazetach o egzekucjach w Paragwaju i o głodzie w Indiach, a myślał o tym, jak zdobyć pieniądze i wymienić meble w swoim dużym, pięciopokojowym mieszkaniu, w jaki sposób jeszcze bardziej podnieść dobre mniemanie o sobie u tej lub innej wpływowej osoby. Otarki — otarki-ludzie — strzelały do protestujących tłumów, spekulowały zbożem, potajemnie przygotowywały wojny, a on odwracał się i udawał, że tego nie ma.