W tym kontekście jego całe minione życie jawiło mu się nagle jako silnie związane z tym, co się stało teraz. Nigdy nie występował przeciw złu i teraz nadszedł odwet…
Drugiego dnia otarki kilkakrotnie zagadywały go spod okna. Nie odpowiadał. Jeden z otarków powiedział:
— Hej, dziennikarzu, wychodź. Nic ci nie zrobimy.
A jednocześnie drugi roześmiał się.
Betly wrócił do rozmyślań o leśniczym. Teraz jednak myśli te były już inne. Przyszło mu do głowy, że leśniczy był bohaterem. Szczerze mówiąc, jedynym prawdziwym bohaterem, którego on, Betly, spotkał. W pojedynkę, bez żadnej pomocy wystąpił on przeciw otarkom, walczył z nimi i umarł niepokonany.
Trzeciego dnia dziennikarz zaczął majaczyć. Zdawało mu się, że wrócił do redakcji swojej gazety i dyktuje stenografce artykuł.
Artykuł nosił tytuł „Czym jest człowiek?”
Głośno dyktował:
— W naszym wieku zadziwiającego rozwoju nauki może się wydawać, że w istocie jest ona wszechmocna. Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, że stworzono sztuczny mózg, dwukrotnie przewyższający ludzki, i — zdolny do pracy. Czy istota obdarzona takim — mózgiem będzie miała pełne prawo uważać się za Człowieka? Co właściwie czyni nas tym, czym jesteśmy? Umiejętność liczenia, analizowania, opracowywania wykładni logicznych, czy coś, co wpoiło nam społeczeństwo i ma związek ze stosunkiem jednego człowieka do drugiego, ze stosunkiem jednostki do kolektywu? Na przykładzie otarków…
Mąciło mu się jednak w głowie.
Rankiem trzeciego dnia rozległ się wybuch. Betly obudził się. Wydawało mu się, że się zerwał i trzyma broń w pogotowiu. W rzeczywistości jednak leżał bezsilny pod ścianą.
Nad nim pojawiła się morda zwierzęcia. Z trudem wytężając pamięć skojarzył sobie, do kogo podobny był Fiedler. Do otarka!
Myśli te jednak szybko zmąciły się. Nie czując już, jak go rozszarpują, w ułamku sekundy Betly zdążył pomyśleć, że właściwie otarki nie są takie straszne, że w tej zaniedbanej krainie jest ich zaledwie setka lub dwie. Że poradzą sobie iż nimi. Ale ludzie!… Ludzie!…
Nie wiedział, że wieść o zaginięciu Mellera rozniosła się już po całej okolicy i doprowadzeni do rozpaczy farmerzy wykopują ukrytą bron.
Przetłumaczył Ryszard Ciszewski
Arkadij i Borys Strugaccy
Piknik na skraju drogi
(fragment powieści)
— A więc co zdaniem pana należy uznać za najważniejsze odkrycie ostatnich trzynastu lat?
— Sam fakt Lądowania.
— Przepraszam?
— Sam fakt Lądowania stanowi najważniejsze odkrycie nie tylko na przestrzeni ostatnich trzynastu lat, ale w całej historii ludzkości. Nie jest takie ważne, kim oni byli, skąd i po co przybyli, dlaczego tak krótko gościli u nas i co się z nimi stało później. Najważniejsze, że teraz ludzkość z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie.
1. Red Shoehart, lat 23, kawaler, laborant Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, Filia w Harmont
Poprzedniego dnia wieczorem stoimy sobie z nim w przechowalni. Wystarczy zrzucić kombinezony i można iść w miasto, zajrzeć do „Barge” i wypić coś stosownego dla wzmocnienia duszy i ciała. Ja stoję ot, tak sobie, podpieram ścianę, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa, palić mi się chce wściekle — od dwóch godzin nie miałem papierosa w ustach. A on jakoś nie może rozstać się ze swoimi skarbami. Załadował jeden sejf, zamknął, opieczętował, teraz załadowuje drugi: zdejmuje z transportera „pustaki”, ogląda każdy ze wszystkich stron (a ciężkie są ścierwa jak wielkie nieszczęście, każdy waży sześć i pół kilo) i starannie ustawia na półkach.
Okropnie długo już wojuje z tymi „pustakami” i moim skromnym zdaniem bez żadnego pożytku dla ludzkości. Na jego miejscu ja bym już dawno olał sprawę i za te same pieniądze zająłbym się czymś innym. Chociaż z drugiej strony, jeśli się zastanowić, taki „pustak” rzeczywiście jest niezmiernie zagadkowy, i można powiedzieć — szemrany. Ile to ja się ich nadźwigałem, a wszystko jedno, za każdym razem jak je zobaczę, od nowa nie mogę się nadziwić. Dwie miedziane okrągłe płytki wielkości spodeczka, grube na pięć milimetrów, odległość między płytkami czterysta milimetrów, i oprócz tej odległości niczego między płytkami nie ma. Można tam wsadzić rękę, można i głowę, jeżeli kompletnie zgłupiałeś ze zdziwienia — pustka, pustka, powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście być musi, siła jakaś, tak ja to rozumiem, ponieważ ani ścisnąć tych płytek, ani rozerwać nikomu się jeszcze nie udało.
No chłopaki, trudno opisać coś podobnego komuś, kto tego nie widział. Jakoś to zbyt proste, szczególnie jeśli się dobrze przyjrzeć i uwierzyć wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywać szklankę, albo nie daj Boże kieliszek — tylko palcami wodzisz i klniesz w poczuciu absolutnej bezsilności. Dobra, zakładamy, żeście wszystko zrozumieli, a jeżeli ktoś nie zrozumiał, niech weźmie „Biuletyn” naszego instytutu — w każdym numerze znajdzie artykuły o „pustakach” z fotografiami…
Jednym słowem Kirył już prawie od roku wojuje z tymi „pustakami”. Jestem u niego od samego początku i skarz mnie Bóg, jeżeli rozumiem, czego on się po nich spodziewa, zresztą, jeśli mam być szczery, nadmiernie nie wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie, niech sam rozwiąże tę łamigłówkę, a wtedy, być może, posłucham, co będzie miał do powiedzenia. Na razie natomiast jasne jest dla mnie jedno — Kirył musi za wszelką cenę chociaż jednego „pustaka” wypatroszyć, nadgryźć kwasami, zgnieść pod prasą, stopić w piecu. I wtedy wszystko stanie się dla niego jasne, zdobędzie sławę i chwałę, a cała światowa nauka zapłacze z zachwytu rzewnymi łzami. Ale chwilowo, o ile się orientuję, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej pory nie osiągnął, uszarpał się tylko nieprzytomnie, pozieleniał nawet, zrobił się milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to był ktoś inny, zaprowadziłbym go na wódkę, a potem na dziwki, żeby go rozruszały, a rano znowu na wódkę i znowu na dziwki, tylko inne, i po tygodniu czułby się jak świeżo narodzony — uszy do góry, gęba od ucha do ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo — nawet proponować nie warto.
A więc stoimy, znaczy się, w przechowalni, patrzę na Kiryła, widzę, co się z nim dzieje, jakie ma zapadnięte oczy, i tak mi się go żal robi, że nie macie pojęcia. I właśnie wtedy zdecydowałem. To znaczy nie tyle nawet zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za język.
— Słuchaj — mówię — Kirył…
A Kirył właśnie stoi i trzyma w ręku ostatniego „pustaka” i wpatruje się w niego jakby chciał wleźć do środka.
— Słuchaj — mówię — Kirył. A gdybyś miał pełnego „pustaka”, to co?
— Pełny „pustak”? — powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął rozmawiać po chińsku.
— No tak — mówię. — Ta twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam… obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
Widzę, że zaczyna do niego docierać. Podniósł na mnie oczy, przymrużył powieki i widzę, że gdzieś tam, za psimi łzami pojawia się jakiś przebłysk rozumu, jak on sam uwielbia się wyrażać.
— Poczekaj — mówi. — Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
— Aha.