Выбрать главу

— Gdzie?

Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gęba od ucha do ucha.

— Chodź — mówię — zapalimy.

Kirył żywo wepchnął „pustaka” do sejfu, zatrzasnął drzwiczki, przekręcił klucz trzy i pół raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za zwyczajnego „pustaka” Ernest daje czterysta na rękę, a za pełnego — ja bym z niego, sukinsyna, siedem skór zdarł, ale możecie mi wierzyć albo nie, wtedy nawet o tym nie pomyślałem, bo mój Kirył, jakby mu kto w kieszeń napluł biegnie po dwa schodki na górę, nawet zapalić człowiekowi nie da. Jednym słowem, wszystko mu opowiedziałem — Jak wygląda, gdzie leży i jak się do niego najłatwiej dostać. Kirył od razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż, zaznaczył go palcem, spojrzał na mnie i, rzecz jasna, od razu wszystko zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!

— Ach, ty! — mówi i uśmiecha się. — Ho cóż, trzeba iść, najlepiej od razu jutro rano. O dziewiątej zamówię przepustki i „kalosz”, a o dziesiątej zmówimy paciorek i pójdziemy. Co ty na to?

— Można — odpowiadam. — A kto na trzeciego?

— A po co trzeci?

— E, nie — mówię — to nie piknik z dziewczynami. A jeśli coś ci się stanie? To jest Strefa — mówię — porządek musi być.

Kirył lekko się uśmiechnął, wzruszył ramionami.

— Jak sobie chcesz! Ty się lepiej na tym znasz. Pewnie że lepiej! Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskę o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie — obejdziemy się bez trzeciego, pojedziemy we dwójkę, cisza, spokój, i ja będę czysty jak kryształ. Tylko że dobrze wiem — ludzie z instytutu we dwójkę do Strefy nie chodzą. U nich jest taki obyczaj: dwaj robią, co do nich należy, trzeci zaś się przygląda, a kiedy go potem zapytają — opowie.

— Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina — mówi Kirył. — Ale ty się pewnie nie zgodzisz. A może jednak?

— Nie — mówię. — Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.

Austin to niezły chłopak, strach i odwaga są w nim wymieszane w odpowiednich proporcjach, ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi tego nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzę — wyobraził sobie, że Strefę zna i że już wszystko jest w niej dla niego jasne — a to znaczy, że niedługo będziemy mieli znajomy pogrzeb. No i na zdrowie. Tylko że ja nie reflektuję. — No dobrze — mówi Kirył — A Tender? Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop. Spokojny.

— Trochę za stary — mówię. — A poza tym ma dzieci…

— To nic. On już chodził do Strefy.

— Dobrze — mówię. — niech będzie Tender… Jednym słowem zostawiłem Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do „Barge”, bo żreć mi się chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.

Dobra. Przychodzę następnego dnia jak zwykle o dziewiątej, pokazuję przepustkę, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty sierżant, którego w zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął się dowalać do Guty.

— Cześć — mówi do mnie. — Ciebie — mówi — Rudy, szukają po całym instytucie… W tym momencie przerywam mu grzecznie.

— Dla ciebie nie jestem żaden Rudy — mówię. — I nie staraj się mi podlizać, szwedzka kłonico.

— Na miłość boską. Rudy! — mówi sierżant zdumiony. — Przecież wszyscy tak cię nazywają.

Przed Strefą zawsze jestem roztrzęsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek — złapałem go za pas i ze wszystkimi szczegółami opowiedziałem mu, kim jest i dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrócił mi przepustkę i już bez tych wszystkich czułości mówi:

— Obywatel Red Shoehart ma niezwłocznie stawić się u kapitana Herzoga. Pełnomocnika do Spraw Bezpieczeństwa.

— O właśnie — mówię — to co innego. Ucz się, sierżancie, a zostaniesz lejtnantem.

A sam myślę: co to znowu? Czego też może chcieć ode mnie kapitan Herzog w godzinach pracy? Dobra, idę się stawić. Kapitan ma gabinet na trzecim piętrze, luksusowy gabinet, i kraty w oknach jak na policji. Sam Willy siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkę i uprawia biurokrację za pomocą maszyny do pisania, a w kącie grzebie w stalowym sejfie jakiś sierżancina, nowy chyba, nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantów jest więcej niż w przeciętnej dywizji i wszyscy tacy dorodni, krew z mlekiem — do Strefy nie muszą chodzić, a na wszelkie zmartwienia naszego świata plują z trzeciego piętra.

— Dzień dobry — mówię. — Pan mnie wzywał? Willy patrzy na mnie jak na ropuchę, odsuwa maszynę, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkę i zaczyna przeglądać papiery.

— Red Shoehart? — pyta.

— We własnej osobie — odpowiadam, a śmiać mi się chce, że ledwie mogę wytrzymać. Taki nerwowy chichot mną trzęsie.

— Od jak dawna pracujecie w instytucie?

— Dwa lata, trzeci rok właściwie.

— Stan cywilny?

— Samotny — odpowiadam. — Sierota. Na to kapitan odwraca się do swojego sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:

— Sierżancie Lummer, proszę iść do archiwum i przynieść akta sprawy numer sto pięćdziesiąt.

Sierżant zasalutował i zniknął, a Willy zamknął teczkę i tak posępnie pyta:

— Znowu to samo?

— Co znowu?

— Sam dobrze wiesz. Mowę materiały przyszły w twojej sprawie. Tak, myślę.

— A skąd te materiały?

Willy zasępił się i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkę.

— To nie twoja rzecz — mówi. — Ostrzegam cię, bo znamy się nie od dzisiaj — rzuć to wszystko i to raz na zawsze. Jak cię drugi raz złapią, sześcioma miesiącami się nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i to na wieki wieków, rozumiesz?

— Rozumiem — mówię — to akurat rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co za ścierwo na mnie doniosło…

Ale kapitan znowu patrzy na mnie ołowianym spojrzeniem, pogwizduje pustą fajką i grzebie w swoich papierach. To znaczy, że wrócił sierżant Lummer z aktami sprawy numer sto pięćdziesiąt.

— Dziękuję, Shoehart — mówi kapitan Willy Herzog o przezwisku Tucznik. — To wszystko, co chciałem usłyszeć.

No a ja poszedłem do szatni, przebrałem się w kombinezon, zapaliłem, przez cały czas myślę — skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa, nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieć nie może. A jeżeli przyszedł papier z policji… to o czym oni mogą tam wiedzieć, prócz moich r starych spraw? A może Scierwnik wpadł? To bydlę, żeby samemu się wykręcić, rodzoną matkę sprzeda. Ale przecież i Scierwnik nic o mnie teraz nie wie. Myślałem, myślałem, nic mądrego nie wymyśliłem i postanowiłem nie zawracać sobie głowy! Ostatni raz byłem w Strefie nocą trzy miesiące temu, prawie cały towar już opyliłem i prawie wszystkie pieniądze wydałem, teraz mogą mnie łapać do sądnego dnia. Ale kiedy już szedłem po schodach na górę, nagle spłynęło na mnie olśnienie, i to takie, że wróciłem do szatni, usiadłem i znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do Strefy dzisiaj iść nie mogę, i to pod żadnym pozorem. Ani jutro nie mogę, ani pojutrze. Wychodziło na to, że gliny znowu mnie mają na oku, że nie zapomnieli o mnie, a jeżeli nawet zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne, kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł na głowę, wie, że go śledzą. Teraz muszę siedzieć cicho w najciemniejszym kącie, jaki uda mi się znaleźć. Jaka znowu Strefa? Ja tam nawet z przepustką od ilu już miesięcy nie byłem! Czego się czepiacie uczciwego laboranta?

Obmyśliłem to wszystko i nawet jakby pewną ulgę uczułem, że nie muszę dzisiaj iść do Strefy. Tylko jakby o tym możliwie delikatnie zawiadomić Kiryła? Powiedziałem mu wprost:

— Do Strefy nie idę. Jakie będą dalsze polecenia?