Na te słowa Kirył oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie dotarło do niego, bo wziął mnie za łokieć, zaprowadził do swojego gabineciku, posadził przy swoim biurku, a sam usiadł obok na parapecie. Zapaliliśmy. Milczymy, następnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
— Czy coś się stało. Red? No i co ja mam powiedzieć.
— Nie — mówię — nic się nie stało. A wiesz, przerżnąłem wczoraj w pokera dwadzieścia zielonych — ten Nunnun gra jak stary…
— Poczekaj — mówi Kirył. — Ty co, rozmyśliłeś się?
Aż stęknąłem z wysiłku.
— Nie mogę — mówię do niego, a sam aż zęby zaciskam. — Nie mogę, rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
Kirył oklapł. Znowu wyglądał jak półtora nieszczęścia, i znowu miał oczy chorego pudla. Westchnął tak jakoś spazmatycznie, zapalił nowego papierosa od starego niedopałka i mówi cicho:
— Możesz mi wierzyć. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
— Daj spokój — mówię. — To nie o ciebie chodzi.
— Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem mu przepustkę i nawet nie zapytałem go, czy pójdzie z nami, czy nie…
Ja milczę, siedzę i palę. I śmiać mi się chce i płakać, nic biedak nie rozumie.
— A czego chciał od ciebie Herzog?
— Nic specjalnego — mówię. — Ktoś na mnie doniósł i to wszystko.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodzić po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzę, dmucham dymem i milczę, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło — ślicznie go wyleczyłem z melancholii, szkoda gadać. A czyja to wina? Wyłącznie moja. Pokazałem dziecku czekoladkę, a czekoladka jest schowana w zaczarowanej skrzyni, a skrzyni pilnuje zły czarodziej… W tym momencie Kirył przestaje biegać, staje obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widać, że mu głupio, i pyta:
— Słuchaj, Red, a ile może kosztować taki pełny „pustak”?
Z początku nie zrozumiałem, z początku pomyślałem, że on liczy na kupienie gdzieś takiego „pustaka”, tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz, być może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy tak, pieniędzy by mu nie starczyło, skąd u niego pieniądze — zagraniczny specjalista i to jeszcze z Rosji. A potem raptem jakby we mnie piorun strzelił — to znaczy że on, drań, myśli, że ja dla forsy?! Ach ty, myślę, sukinsynu, za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to wszystko powiedzieć. I zająknąłem się. Bo co innego, mówiąc otwarcie, miał o mnie myśleć? Stalker to stalker, nie ma co robić błękitnych oczu, pokażcie mu tylko forsę, za forsę stalker własnym życiem zahandluje. Tak to właśnie teraz wygląda, że wczoraj zarzuciłem przynętę, a dzisiaj zabieram mu ją sprzed nosa, cenę podbijam. Aż mi język stanął kołkiem od tych myśli, a Kirył patrzy na mnie badawczo, oczu ze mnie nie spuszcza i widzę w tych oczach nawet nie pogardę, a jakby nawet jakieś zrozumienie. I wtedy spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
— Do garażu — mówię — jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do niego nie jest jeszcze oznakowana, wiesz o tym. Teraz pomyśl, wracamy stamtąd i twój Tender zaczyna wszystkim opowiadać, jak to zasunęliśmy prosto do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do domu. Jakbyśmy skoczyli do sklepu naprzeciwko. I dla każdego będzie jasne — mówię — że z góry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy, że ktoś nam dał cynk. A już kto z nas trzech — komentarze chyba zbyteczne. Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
Skończyłem swoje przemówienie, spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i milczymy. Potem nagle Kirył klasnął w ręce, zatarł dłonie i niby raźno oznajmia:
— No cóż, jak nie to nie. Rozumiem cię. Red, i nie potępiam. Pójdę sam. A nuż wszystko dobrze się skończy… nie pierwszy raz.
Rozłożył plan na parapecie oparł się o niego łokciami, przygarbił, i cała jego dziarskość z miejsca wyparowała. Słyszę, jak mruczy do siebie:
— Sto dwadzieścia metrów… nawet sto dwadzieścia dwa… i jeszcze w samym garażu… Nie, nie wezmę Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto brać Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci…
— Samego cię nie puszczą — mówię.
— Wpuszczą — mruczy — znam wszystkich sierżantów… i lejtnantów też znam… nie podobają mi się te ciężarówki! Trzynaście lat pod gołym niebem i ciągle jak nowe… Dwadzieścia kroków dalej cysterna — zardzewiała, dziurawa jak sito, a one jakby prosto z fabryki… Och, ta Strefa!
Uniósł głowę znad planu i zapatrzył się w okno. I ja też spojrzałem w okno. Szyby w naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa — matula, oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piętra widać ją jak na dłoni…
Tak popatrzeć na nią — niby ziemia jak ziemia. Słońce ją ogrzewa tak, jak ogrzewa całą resztę ziemi i niby nic się nie zmieniło, niby wszystko wygląda tak samo, jak trzynaście lat temu. Gdyby nieboszczyk tatuś popatrzył, to by nic specjalnego nie zauważył, może tylko by zapytał, dlaczego fabryka nie dymi. strajkują czy co? Stożkowate hałdy żółtej ziemi, nagrzewnice połyskują w słońcu, szyny, szyny, szyny, na szynach lokomotywa, za nią wagoniki, platformy… Przemysłowy krajobraz, jednym słowem. Tylko ludzi nie ma. Ani żywych, ani martwych. A oto i garaż widać — długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciężarówki. Trzynaście lat stoją i nic się z nimi nie dzieje. To Kirył bystrze zauważył — główka pracuje. Nie daj Boże między dwa samochody się pchać, samochody trzeba z daleka obchodzić… tam jest jedna taka szczelinka w asfalcie, jeśli oczywiście od tamtego czasu cierniem nie zarosła… Sto dwadzieścia metrów — odkąd on liczy? A, chyba od ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd więcej nie będzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą… Patrzcie, oznakowali drogę do samego wysypiska, i to jak chytrze! O, tu jest rozpadlina, w której Zgnilec znalazł wieczny spoczynek, wszystkiego dwa metry od ich drogi… A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca — trzymaj się, idioto, z daleka od dołów, bo nie będzie czego do trumny włożyć… I miał świętą rację, nawet żadna trumna nie była potrzebna… Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wróciłeś — cud boski, z życiem uszedłeś — daj na mszę, kula patrolu — fart, a cała reszta — jak los zdarzy.
Spojrzałem na Kiryła i widzę, że mnie spod oka obserwuje. I twarz ma taką, że w tym momencie wszystkie moje mocne postanowienia diabli wzięli. A niech ich wszystkich, myślę, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobić? Kirył już w ogóle mógł nic nie mówić, ale powiedział.
— Shoehart — mówi. — Z oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źródeł otrzymałem informację, że zbadanie garażu może przynieść nauce ogromną korzyść. W związku z tym powstał projekt wyprawy do garażu. Premię gwarantuję. — I uśmiecha się, jakby wygrał sto tysięcy.
— A z jakich to oficjalnych źródeł pochodzi ta informacja? — pytam i też uśmiecham się jak idiota.
— Z poufnych źródeł — odpowiada. — Ale panu mogę powiedzieć… — przestał się uśmiechać i zasępił się. — Powiedzmy od doktora Douglasa.
— Aha — mówię — od doktora Douglasa… A od którego to Douglasa?
— Od Sama Douglasa — odpowiada sucho. — Od tego, który zginął w ubiegłym roku.
Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby cię! Kto przed wyjściem mówi o takich rzeczach? Możesz tym okularnikom kołki na głowie ciosać — nic do nich nie dociera… Złamałem niedopałek w popielniczce i mówię:
— Dobra. Gdzie twój Tender? Długo jeszcze będziemy na niego czekać?
Jednym słowem na ten temat więcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na bazę transportową, zamówił „latający kalosz”, a ja wziąłem plan, żeby zobaczyć, co oni tam narysowali. Zupełnie nieźle narysowali, w normie. Na podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiększeniu. Widać nawet bieżnik na oponie, która leży pod bramą garażu. Ech, ile by każdy stalker dał za taki plan… a zresztą, na jaką cholerę zda się plan po nocy, kiedy pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyć.