— …Prawo historii to prawo wojny. Ten, kto nie atakuje i nie zadaje śmiertelnych ciosów, ten ginie. Ten, kto czeka, kiedy na niego napadają, ginie. Ginie ten, kto nie prześciga przeciwnika rozmachem wojennego zamysłu. Chciałbym was przekonać o tym, że mój plan jest mądry i niezawodny. Pięciu dżentelmenów siedzących tutaj, (wyłączając Korwina), to ludzie odważni i bogaci. Lecz niech jutro eskadra niemieckich krążowników powietrznych zrzuci na Paryż tysiąc bomb iperytowych i w ciągu doby całą kulę ziemską otuli śmiercionośny obłok. Wtedy nie postawię ani jednego centa za wytrzymałość kas pancernych — ani mojej, ani waszych. Teraz nawet dzieci wiedzą, że w ślad za wojną wlecze się rewolucja.
Przy tym słowie czterech spośród siedzących za stołem dżentelmenów wyjęło cygara i uśmiechnęło się. Tylko inżynier Korwin niezmiennie patrzył matowymi, niewidzącymi oczyma w wydłużoną jak w krzywym zwierciadle twarz Ruffa.
…Mimo tego niebezpieczeństwa można znaleźć wielu dżentelmenów, którzy uważają wojnę za podstawowego odbiorcę na rynku przemysłowym. Ci dżentelmeni to szakale. Tchórze. Ale są i inni dżentelmeni: tacy, którzy widzą w wojnie niezastąpiony sposób na rozładowanie kryzysów gospodarczych, swego rodzaju pulsujące serce świata, które periodycznymi uderzeniami pędzi wytwory produkcji po arteriach rynków. Ci dżentelmeni są bardzo niebezpieczni, ponieważ są konserwatywni, uparci i politycznie potężni. Dopóki stoją oni, bezpośrednio lub poprzez uległe im rządy, przy sterze nawy państwowej, ani jednej nocy nie możemy spać spokojnie. Ciągle znajdujemy się o krok od krachu, od wojny, od rewolucji. A zatem winniśmy wydrzeć inicjatywę z rąk konserwatywnie myślącej burżuazji przemysłowej. Ci dżentelmeni, rozumujący jak sklepikarze z czasów wojny francusko-pruskiej, ci przedpotopowi burżuje, sami kopiący sobie groby, winni być unicestwieni. My powinniśmy zawładnąć światowym kapitałem przemysłowym. Dopóki komuniści wciąż jeszcze tylko mobilizują siły, nieoczekiwanym uderzeniem rzucimy się na burżuazję, zawładniemy bastionami przemysłu i władzy politycznej. A wtedy równie łatwo ukręcimy kark rewolucji. Jeśli tak nie uczynimy w nagłym, błyskawicznym trybie, sklepikarze nie później niż w kwietniu przyszłego roku zgotują nam wojnę chemiczną. Oto kopia tajnego dokumentu, wydanego w Waszyngtonie, dotyczącego wykupu za oceanem wszystkich zapasów indygo. Jak wam wiadomo, z indygo produkuje się iperyt.
Inżynier Korwin wyjął z teczka papier. Ignacy Ruff położył go na stole i nakrył dłonią. Na czoło wystąpiła mu nabrzmiała poprzeczna żyła, kąciki ust opadły, różowa twarz przybrała wyraz zdecydowania i surowości.
— …Idea naszego ataku jest następująca: musimy porazić świat niespotykanym i nie do zniesienia strachem…
Czwórka siedzących za stołem mężczyzn znowu wyjęła cygara z ust, ale tym razem nie uśmiechnęli się. Inżynier Korwin powoli poruszył oczyma. Ruff gwałtownie wciągnął powietrze nozdrzami.
— …Musimy wprowadzić świat w osłupienie, spowodować czasowy paraliż ludzkości. Ostrze strachu skierujemy w giełdę. W kilka dni pozbawimy ceny wszystkie wartości. Wykupimy je za grosze. A gdy w ciągu siedmiu dni nasi wrogowie oprzytomnieją — będzie już za późno. I wtedy wypuścimy manifest o wiecznym pokoju i o końcu rewolucji na Ziemi.
Ignacy Ruff podniósł kieliszek z szampanem i natychmiast odstawił go z powrotem. Jego ręka lekko drżała.
— …Jakim to sposobem osiągniemy potrzebny nam efekt wszechświatowego strachu? Sir — ciężko obrócił się w stronę inżyniera Korwina — niech pan przedstawi swoje plany…
Podczas gdy w nadbudówce miała miejsce ta dziwna rozmowa, słońce skryło się za pomroczniały skraj oceanu. Sternik, zgodnie z otrzymanym jeszcze na brzegu rozkazem, skierował statek na południe.
„Flamingo”, wybrawszy groty i sztormowe kliwry, wesoło mknął pod silnym przechyłem, to zarywając się po pokład między czarnymi falami, to wzlatując sprężyście i tańcząc na ich grzbietach. Dobry to był statek.
Piana kipiała w świetle iluminatorów, bystro umykając wzdłuż jego burt. Za burtą pozostawała wzburzona błękitnawa droga morskiej uorescencji. Grzbiety, fal rozbłyskiwały w ciemności tym chłodnym blaskiem.
Sternik, Szwed, naparł piersią na miedziane koło. Z jego fajki buchnął snop iskier. Wiatr wzmagał się. Trzeba było zrefować i zebrać marsie. Marynarze zaczęli wspinać się po wantach i zwijając żagle, chybotali się na masztach jak gawrony na wietrze.
Za oceanem wschodził księżyc — miedzianą ogromną kulą wynurzał się z mglistej poświaty. Jego światło posrebrzyło żagle. Wtedy na pokład wszedł Ignacy Ruff i jego pięciu gości. Zatrzymali się przy prawej burcie, unieśli lornetki i całą szóstką wpatrywali się w księżycowy glob wiszący nad pomarszczoną pustynią oceanu.
Sternik, obserwujący ze zdumieniem to bezpożyteczne zajęcie, któremu oddawali się tak szanowani i poważani dżentelmeni, usłyszał przenikliwy głos Ignacego Ruffa:
— Widzę to doskonale przez lornetkę. Pomyłki być nie może…
O trzeciej w nocy zbudzono koka. W nadbudówce żądano zimnego jedzenia i gorącego grogu. Goście wciąż jeszcze kontynuowali rozmowę. Później, przed brzaskiem, sześciu mężczyzn znowu wpatrywało się w księżyc, płynący już wysoko wśród blednących gwiazd.
Następnego dnia Ruff i jego czterej goście odpoczywali w brezentowych leżakach na pokładzie. Inżynier Korwin chodził od dziobu do rufy, strzelając palcami. Dzień przeszedł w milczeniu.
Nazajutrz zza skraju oceanu, ze słonecznej łuski wynurzyła się wysepka. Ignacy Ruff i goście milcząc patrzyli na jej skaliste zarysy. Korwin stał z boku skromny, milczący i blady. „Flamingo” wszedł do zatoki, przypominającej swym kształtem sierp, i zarzucił kotwicę. Goście wsiedli do szalupy, która pomknęła po zielonej, przeźroczystej jak powietrze wodzie laguny. Leniwa fala wyrzuciła łódkę na piaszczysty brzeg.
Pomiędzy blokami bazaltu kołysały się cienkie pnie palm kokosowych, za nimi cały stok pokryty był wiekowym bukowym lasem, dalej wznosiła się pionowa skalista grzęda. Ignacy Ruff wskazał na nią ręką i razem z gośćmi udał się niedawno wyrąbaną przecinką w głąb wyspy.
— Wydzierżawiłem wyspę na dwadzieścia pięć lat z prawem eksterytorialności — powiedział. — Jest tu wystarczająca ilość słodkiej wody i materiałów budowlanych. Warsztaty postawi się w górach. Stanowią one regularny krąg otaczający resztki wygasłego wulkanu. Jego krater, liczący półtora kilometra średnicy, to znakomite miejsce do montowania aparatów. Trzeba będzie tylko oczyścić dno z kamieni, i o lepszej platformie startowej trudno marzyć. Części do aparatów zamówiliśmy w fabrykach Ameryki i Starego Świata. Parowce zostały wydzierżawione i część z nich już się ładuje. Jeśli dziś podpiszemy układ — od przyszłego tygodnia praca rusza pełną parą.
Przesieka prowadziła do gładkiego słodkowodnego jeziorka. Na jego brzegu stały nowiuteńkie baraki z desek. Pod drzwiami jednego z baraków siedział w kucki chiński robotnik paląc długą fajkę, inny prał bieliznę w jeziorze. W oddali słychać było łoskot licznych toporów uderzających w drzewo. Wśród skał piął się w górę sznur osiołków objuczonych workami z cementem. Inżynier Korwin wyjaśnił, że obecnie są układane drogi i stawiane fundamenty pod warsztaty. Wskazywał trzcinką na przełęcze na stokach gór, gdzie można było dostrzec narowiące się ludzkie figurki.
Goście — czterech potężnych przemysłowców i przyjaciół Ignacego Ruffa — z powściąganym podnieceniem słuchali objaśnień inżyniera. Ich twarze zastygły z przejęcia. Wczorajszy fantastyczny plan, przedstawiony przez Ruffa, dziś okazał się realnym twardym przedsięwzięciem, ryzykownym, ale diabelsko zuchwałym. Widok prac w górach, sam masyw górski należący do Ignacego Ruffa, jego pewność siebie, precyzyjne objaśnienia inżyniera, realność całej tej wyspy zalanej słonecznym żarem, szumiącej falami przyboju i wierzchołkami palm, nawet Chińczyk flegmatycznie piorący bieliznę — wszystko to wydało się przekonywające. A ponadto jasne było, że Ignacy Ruff nie odstąpi od zamiaru i będzie go realizował sam jeden.