— Słuchaj, Red — szepcze Kirył. — Może skoczymy, co? Na dwadzieścia metrów w górę, potem od razu w dół i już jesteśmy nad garażem, no?
— Milcz, durniu — mówię. — Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
W górę mu się zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu metrów? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi się „łysica” — wtedy nawet plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią się, widzicie, skakać mu się zachciało… Jednym słowem, jak iść do pagórka — wiadomo, a przy nim zatrzymamy się i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rękę do kieszeni, wyciągnąłem garść muterek. Pokazałem je Kiryłowi i mówię:
— Pamiętasz bajkę o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz wszystko będzie na odwrót. Patrz! — rzuciłem pierwszą muterkę, niedaleko rzuciłem, jak należy, mniej więcej na dziesięć metrów. Muterka poleciała normalnie. — Widziałeś?
— No? — mówi.
— Nie „no”, tylko pytam, czy widziałeś?
— Widziałem.
— Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź „kalosz” prosto do muterki i na dwa kroki przed nią zatrzymaj się. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
— Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucę jeszcze jedną. Patrz, gdzie upadnie, i oczu z niej więcej nie spuszczaj.
Rzuciłem jeszcze jedną mutrę. Oczywiście też poleciała normalnie i upadła obok pierwszej.
— Jedziemy — powiedziałem.
„Kalosz” ruszył. Twarz Kiryła stała się spokojna i jasna. Widocznie już zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze — wymyśleć nazwę. Póki nazwy nie wymyśli, aż litość bierze patrzeć na takiego, wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitację — od razu spływa na niego spokój i zaraz lżej mu żyć na świecie.
Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha, przestępuje z nogi na nogę i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim skomleniem — kiepsko się czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie wyjdzie. Pięć kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej diety… Rzuciłem czwartą mutrę. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem wytłumaczyć, na czym to polega, ale czuję, że coś tu nie tak, i natychmiast łaps Kiryła za rękę.
— Stój — powiadam — i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, „łysica” I Mutra w górę poleciała normalnie, w dół też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła się w glinę i znikła nam z oczu.
— Widziałeś? — pytam szeptem.
— Tylko w kinie widziałem — mówi Kirył i tak się wychylił do przodu, że tylko patrzeć, jak z „kalosza” wypadnie. — Rzuć jeszcze jedną, co?
Ręce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!… No dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, póki „łysicy” nie oznaczyłem. Uczciwie mówiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła rzuciłem, w sam środek — niech się napatrzy na swoją grawitację. Plasnęła mutra w glinę, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. Plasnęła i tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczęścia.
— No dobrze — mówię — zabawiliśmy się i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam tam, gdzie będziemy lecieć, i nie spuszaj z niej oczu.
Krótko mówiąc objechaliśmy „łysicę” i znaleźliśmy się nad pagórkiem. Właściwie pagórek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogóle go nie zauważałem. Tak… Wisimy nad pagórkiem, do asfaltu jak ręką sięgnąć, ze dwadzieścia kroków. Miejsce czyściutkie, każdą trawkę widać, każde pęknięcie. Wydawałoby się, o co chodzi? Rzucaj mutrę i z Bogiem.
Nie mogę rzucić mutry.
Sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale w żaden sposób nie mogę się zdecydować, żeby ją rzucić.
— Co z tobą? — pyta Kirył. — Dlaczego stoimy?
— Poczekaj — mówię. — I zamknij twarz, na miłość boską.
Zaraz, myślę, zaraz rzucę muterkę, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy, nawet trawka nie drgnie — pół minuty i jesteśmy nad asfaltem… I nagle spociłem się jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam nie rzucę. Na lewo, proszę bardzo, choćby dwie. Chociaż tamtędy dalej jakieś kamyki widać niezbyt przyjemne, ale tam mogę rzucać mutrę, a prosto przed siebie — za nic. I rzuciłem muterkę w lewo. Kirył nic nie powiedział, podprowadził „kalosz” do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem chyba paskudnie, bo zaraz odwrócił oczy.
— To nic — mówię do niego — prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. — I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrę.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinę. Była czyściutka, żadnym draństwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem na nią i promieniałem ze szczęścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokość półtora metra, położyłem się na brzuchu i zacząłem patrzyć w otwartą bramę garażu. Na początku, ze słońca, nic nie było widać — ciemno choć oko wykol, potem wzrok przywykł i widzę, że w garażu od tamtego czasu jakby się nic nie zmieniło. Wywrotka jak stała na kanale, tak stoi, caluteńka, bez dziur, bez plamki i na cementowej podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało się „czarciego puddingu” i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi się tylko nie spodobało — w samym końcu garażu, tam gdzie stoją kanistry, coś się srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy się, to się srebrzy, nie będziemy przecież z tego powodu wracać! A i srebrzy się, nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkę i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet sympatycznie… Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem się dookoła. Tam na parkingu stoją ciężarówki, rzeczywiście jak nowe — od tamtego czasu, kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły się jeszcze nowsze, za to cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo się rozsypie. A tam leży opona, ta, którą widać na ich planie…
Nie spodobała mi się ta opona. Cień rzuca, jakiś taki nienormalny. Słońce nam świeci w plecy, a cień pada w naszą stronę. No dobra, do opony daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracować. Tylko co się tam srebrzy? A może mi się tylko zwidziało? Teraz warto by zapalić, usiąść na chwilę, pomyśleć spokojnie — dlaczego właściwie srebrzy się tylko nad kanistrami, a dalej już się nie srebrzy… dlaczego taki dziwny cień od tej opony… Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale niegroźnego… Z cieniami tu różnie bywa. Ale co się tam tak srebrzy? No wypisz, wymaluj, jak pajęczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widziałem w Strefie pajączków, czy innych bożych krówek. I co najgorsze, „pustak” leży jak raz tam, dwa kroki od kanistrów. Powinienem od razu wtedy go zabrać, nie miałbym teraz kłopotów. Ale to ścierwo jest okropnie ciężkie — udźwignąć go mogłem, ale potem targać toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach… a kto „pustaków” nigdy nie dźwigał, niech spróbuje. Równie wygodnie można pud wody nieść bez wiader… A więc iść, czy co? Golnąłbym sobie teraz… Odwróciłem się do Tendera i mówię:
— Teraz my z Kiryłem pójdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż się tknąć, cokolwiek by się działo, nawet gdyby ziemia się pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchórzysz — na tamtym świecie cię odnajdę.