Inżynier Korwin milczał. Pod suchą, smagłą skórą na jego policzkach drgnęły mięśnie.
— Dobrze — powiedział krótko — na to pytanie odpowiem wam za godzinę.
6
Pod koniec obiadu w nadbudówce „Flamingo”, kiedy podano kawę i likiery, inżynier Korwin odsunął nieco swoje krzesło, położył na spiczaste kolano arkusz papieru zapisany matematycznymi formułami, i zaczął mówić:
— Księżyc, tak samo jak Ziemia, tak samo jak wszystkie planety naszego systemu, jak pas asteroidów, komety i potoki spadających gwiazd, powstał z gigantycznego pierścienia wirującego niegdyś wokół Słońca. Części pierścienia rozpadły się, zgęstniały, tworząc rozżarzone kule — niewielkie słońca.
Wokół każdego z tych słońc, w dalszej kolejności, zaczęły wirować pierścienie rozżarzonej, ale już chłodniejszej materii, podobne do pierścienia Saturna, ostatniego reliktu tego prawie zakończonego procesu.
Maleńkie ciało niebieskie — Ziemia — także było opasane systemem pierścieni wirujących z różną prędkością. W miarę ochłodzenia pierścienie pękały, ich części twardniały i gęstniały, tworząc maleńkie planety i ciała niebieskie. Największym z takich ciał był Księżyc, przyciągał on krążące w pobliżu masy, które padały nań i podtrzymywały go we wrząco- płynnym stanie.
To samo działo się z Ziemią. Wciągała ona w sferę swego przyciągania resztki rozerwanego pierścienia i, nieraz już wygasłszy, pod działaniem potwornych uderzeń wciąż na nowo i na nowo wybuchała jak gwiazda.
Powoli proces gromadzenia materii zakończył się. W pobliżu Ziemi pozostawały jeszcze dwa swobodne ciała — Księżyc i drugi satelita, który upadł na Ziemię w czasie trwania ery paleozoicznej. Ziemia zapanowała nad ich ruchem siłą przyciągania. Oba ciała stopniowo zbliżały się do niej po krzywej spiralnej.
Księżyc, jeszcze płynny, wirował wokół własnej osi. Ale przy każdym obrocie pod wpływem ziemskiego przyciągania przebiegała po jego powierzchni ogromna fala przypływu — konwulsja umierającego, popadającego w niewolę świata. Przypływy te hamowały, zwalniały ruch wirowy Księżyca. Przybierał on kształt jaja zwróconego grubszym końcem ku Ziemi.
Wreszcie ruch wirowy wokół własnej osi ustał zupełnie, Księżyc zastygł i stał się satelitą Ziemi, zbliżając się do niej na odległość trzystu osiemdziesięciu czterech tysięcy kilometrów. Ponieważ prędkość Księżyca równa jest jednemu kilometrowi na sekundę — biorę cyfry w przybliżeniu — to, według prawa Newtona, x = v:2r iks, to znaczy odległość, na jaką w ciągu każdej sekundy Księżyc przybliża się do Ziemi, spada na Ziemię, równa się jednemu i trzem dziesiątym milimetra. Ale natężenie siły ciężkości na Księżycu także równa się jednemu i trzem dziesiątym milimetra. W ten sposób zgodnie z prawem powszechnego ciążenia, Księżyc wydaje się być ciałem znajdującym się w stanie całkowitej równowagi. I byłoby tak, gdyby Ziemia i Księżyc stanowiły matematyczne ciała w idealnej przestrzeni.
Ale prawo Newtona wymaga poprawek: w formule x=v2:2 odrzucony został kwadrat pewnej małej wielkości, który okazuje się fatalny dla losów Ziemi, Przyjmując tę poprawkę, przyjmując następnie wpływy przyciągania Księżyca na wody ziemskich oceanów (przypływy) i wywołane przez nie zwolnienie ruchu samej Ziemi, K. Darwin wykazał, że Księżyc zbliża się do Ziemi, dążąc do tego aby wejść z nią w stały związek, to jest, zgodnie z trzecim prawem Keplera, przybliżyć się na tyle, aby czas jego obrotu wokół Ziemi równy był ziemskiemu dniowi. Tylko wtedy, jak gdyby powiązane niewidzialnymi siłami, oba ciała uzyskają pewną — równowagę.
Ale i to prawo jest czysto matematyczne. Wpływ przyciągania Komety Bieli, wzrost gęstości jądra ziemskiego, zakłócenia pól magnetycznych pod wpływem plam na słońcu, a co za tym idzie druga poprawka do prawa Newtona, prowadzą nas do wniosku, że oba ciała winny się ostatecznie zbliżyć.
Inżynier Korwin spojrzał na towarzyszy słuchających go z zapartym tchem. Policzki mu poróżowiały, na zwykle surowych wargach nieoczekiwanie zakwitł uśmiech.
— Pięćdziesiąt tysięcy lat w najgorszym przypadku dzieli nas od ostatniej godziny Ziemi. (Ignacy Ruf f i jego czterej towarzysze odetchnęli swobodnie, wytarli czoła, i nalali do kieliszków likiery — złote, zielone, różowe). Upadek księżycowego globu na Ziemię spowoduje wydzielenie się takiej ogromnej ilości ciepła, że obie planety wybuchną, roztopią się i zleją się w jedno nowe ciało. I być może powtórne życie, które powstanie na nowej Ziemi, powiększonej w rozmiarach i oczyszczonej pożarem, będzie lepsze od naszego. W to także wierzę. Oto wszystkie dane.
Jeśli chodzi o nasze przedsięwzięcie, to my rzecz jasna przybliżymy nieco okres upadku odłamków Księżyca na Ziemię…
— Otóż to właśnie chcielibyśmy od pana usłyszeć: o jaki w przybliżeniu okres…
— Obliczyłem: o dziesięć tysięcy lat…
— W każdym razie, czterdzieści tysięcy lat pozostaje do naszej dyspozycji! — tubalnie krzyknął Ruff i po raz pierwszy w ciągu tej całej opowieści roześmiał się, opuszczając przesadnie wielką szczękę.
7
Ruffa i jego przyjaciół zadowoliły wyjaśnienia inżyniera. Tego samego dnia, 26 maja, przejrzane zostały i zatwierdzone spisy fabryk, spółek transportowych, kopalni, pól naftowych i fabryk chemicznych, którymi postanowiono zawładnąć w „tygodniu strachu”.
We wszystkie strony świata wysłani zostali agenci, którzy mieli prowadzić pertraktacje z wymienionymi w spisie przedsiębiorstwami. Pertraktacje były maską. „Związek pięciu”, przygotowując się do ograbienia całego świata, ostrożnie i starannie zbadał stan giełdy i rynku: otwierał kredyty, obsadzał właściwe stanowiska swoimi maklerami, przekupywał gazety i zakładał nowe, rozdawał monstrualne zaliczki uczonym — popularyzatorom i pisarzom obdarzonym choćby odrobiną fantazji.
Na rynek książkowy polały się potoki opowiadań astronomicznych, utopii, mrocznej mistyki, apokaliptycznych poematów. W Szwajcarii odrodziła się wspólnota teozoficzna. Jej członkowie rozjeżdżali się po miastach, opowiadali o nadchodzącym dniu strasznego sądu i zakładali loże do walki z antychrystem.
Pod koniec lipca nastąpiła niewielka przerwa: jak zwykle o tej porze roku z Bałkanów powiało trupim zapachem, rozeszły się trwożne pogłoski, i histeryczna strzałka giełdowego barometru skierowała się ku „Burzy”.
Wtedy Ignacy Ruff rzucił się w Europą jak dzika świnia w trzciny. Załatwił pożyczkę we Włoszech, obalił ministerstwo w Jugosławii. Z szatańską zręcznością, naciskając tajemne sprężyny, zwołał konferencję Małej Ententy. Narobił korzystnych obietnic Rzeszy Niemieckiej. Opublikował fałszywy dokument Moskiewskiej Rady Rewolucyjno— Wojennej, czym wywołał wściekły wybuch nienawiści w Polsce i odwrócił jej uwagę od spraw bałkańskich.
Po jakichś pięciu tygodniach zażegnał kolejną groźbę wojny i wrócił statkiem powietrznym do Nowego Jorku. Wtedy ukazał się we wszystkich gazetach drugi artykuł podpisany przez astronoma z obserwatorium w Lick:
POWRÓT KOMETY BIELI
„Jak wiadomo, co roku 30 listopada Ziemia przechodzi przez orbitę Komety Bieli. Świadczą o tym potoki spadających gwiazd — małych ciał niebieskich, rozrzuconych na całej drodze komety. Co dwadzieścia trzy lata Bielą przechodzi blisko Ziemi, prawie w punkcie przecięcia orbit. Wtedy gwiezdne potoki wychodzące z Gwiazdozbioru Lwa ognistą miotłą rozpryskują się po całym niebie, tworząc cudowne widowisko.