Выбрать главу

Bisesa wzięła głęboki oddech. Krótko przedstawiła sytuację geopolityczną: impas w stosunkach między wielkimi mocarstwami w sprawie ropy naftowej w tym obszarze i skomplikowane lokalne napięcia. Wydawało się, że Grove rozumie, nawet jeśli większość była dla niego nieznana i niekiedy okazywał wielkie zdziwienie.

— Mówicie, że Rosja jest sojusznikiem…?

— Pozwólcie mi powiedzieć, jak ja widzę tę sytuację. Znajdujemy się w obszarze napięć, ale napięcia istnieją między Anglią a Rosją. Moim zadaniem jest pomoc w obronie granic imperium, a w dalszej kolejności bezpieczeństwo kraju. Z tego co zrozumiałem z twojej mowy, macie problem z Pasztunami. Bez obrazy — zwrócił się do Abdikadira.

Bisesa nie mogła tego pojąć. Wciąż powtarzała tylko:

— Kraj? Imperium?

— Wygląda na to — powiedział Grove — że prowadzimy tutaj różne wojny, pani porucznik.

Ale Abdikadir potrząsał głową.

— Kapitanie, miał pan w ciągu ostatnich kilku godzin kłopoty z łącznością?

Grove zawahał się, wyraźnie zastanawiając się, co powiedzieć.

— No cóż, tak. Około południa padły połączenia telegraficzne, a nawet stacje heliografów. Od tego czasu nie pisnęły i wciąż nie wiemy, co się dzieje. A wy?

Abdikadir westchnął.

— Okres czasu jest trochę inny. Utraciliśmy łączność radiową tuż przed katastrofą, czyli kilka godzin temu.

— Radiową?… Nieważne — powiedział Grove, machając ręką. — Więc mamy podobne kłopoty, wy z waszą latającą karuzelą, a ja w mojej fortecy. Jak myślicie, co może być tego przyczyną?

Bisesa powiedziała pośpiesznie:

— Otwarta wojna. — Rozmyślała nad tą możliwością od chwili katastrofy; pomimo grozy tamtych chwil i szoku spowodowanego tym, co się stało, nie była w stanie wyrzucić tego z głowy. Powiedziała do Abdikadira: — Impuls elektromagnetyczny, cóż innego mogło jednocześnie zniszczyć łączność zarówno cywilną, jak i wojskową? Dziwne światła, które widzieliśmy na niebie, pogoda, nagłe porywy wiatru…

— Ale nie widzieliśmy smug kondensacyjnych — powiedział Abdikadir spokojnie. — Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że od chwili katastrofy nie zauważyłem ani jednej.

— Powtarzam — powiedział Grove z irytacją — że nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówicie.

— Chodzi o to — powiedziała Bisesa — że obawiam się, iż wybuchła wojna jądrowa. I to właśnie dopadło nas wszystkich. Zresztą to już się przedtem wydarzyło w tym obszarze. Minęło zaledwie siedemnaście lat od chwili, gdy Hindusi zniszczyli Lahore.

Grove gapił się na nią.

— Zniszczyli, powiedziałaś? Skrzywiła się.

— Całkowicie. Nie możecie o tym nie wiedzieć.

Grove wstał, podszedł do drzwi i stojącemu koło nich żołnierzowi wydał jakiś rozkaz. Po kilku minutach do środka wszedł lekko zadyszany zaaferowany młody cywil imieniem Ruddy, najwyraźniej wezwany przez Grove’a. Drugi cywil, młody człowiek imieniem Josh, który pomagał Abdikadirowi wydostać Caseya ze strąconego helikoptera, też wepchnął się do pokoju.

Grove uniósł brwi.

— Powinienem był się spodziewać, że i pan się tu wciśnie, panie White. Ale przypuszczam, że ma pan swoją robotę. Ty! — wymierzył palec w Ruddy’ego. — Kiedy ostatnio byłeś w Lahore?

Ruddy myślał przez chwilę.

— Myślę, że jakieś trzy, cztery tygodnie temu.

— Możesz opisać to miejsce, tak jak je wtedy widziałeś? Ruddy wydawał się zaskoczony tym żądaniem, ale zastosował się do niego.

— Stare, otoczone murem miasto, jakieś dwieście tysięcy Pendżabczyków i parę tysięcy Europejczyków i mieszańców, mnóstwo pomników Mongołów, od czasu buntu stało się centrum administracyjnym oraz odskocznią dla ekspedycji wojskowych, w celu zneutralizowania rosyjskich zagrożeń. Nie wiem, co chciałby pan wiedzieć, sir.

— Tylko to. Czy Lahore zostało zniszczone? Czy zostało obrócone w perzynę siedemnaście lat temu?

Ruddy zarechotał.

— Prawie. Pracował tam mój ojciec. Zbudował dom na Mozang Road!

Grove warknął na Bisesę:

— Dlaczego kłamiesz?

Bisesa miała ochotę się rozpłakać. Dlaczego mi nie wierzysz? Obróciła się do Abdikadira. Ale ten milczał; patrzył przez okno na czerwieniejące słońce.

— Abdi? Pomóż mi. Abdikadir powiedział łagodnie:

— Ty jeszcze tego nie widzisz.

— Czego? Zamknął oczy.

— Nie winię cię. Sam nie chcę tego widzieć. — Zwrócił się do Brytyjczyka: — Wie pan, kapitanie, najdziwniejsze z tego, co dziś się wydarzyło, to słońce. — Opisał nagłą zmianę położenia słońca na niebie. — Jest południe, a po chwili — późne popołudnie. Jak gdyby przeskoczył jakiś trybik w maszynie czasu. — Popatrzył na zegar szafkowy, którego wyblakła tarcza pokazywała kilka minut przed siódmą. Zapytał Grove’a: — Czy to jest dokładna godzina?

— Tak myślę. Sprawdzam każdego dnia rano. Abdikadir podniósł dłoń i spojrzał na zegarek.

— A u mnie jest dopiero piętnasta dwadzieścia siedem, czyli w pół do czwartej. Biseso, czy tak?

Sprawdziła.

— Tak.

Ruddy zmarszczył brwi. Podszedł wielkimi krokami do Abdikadira i ujął jego dłoń.

— Nigdy nie widziałem takiego zegarka. To na pewno nie Waterbury! Ma liczby, a nie wskazówki. Nawet nie ma tarczy. I te liczby przechodzą jedna w drugą!

— To zegarek cyfrowy — powiedział Abdikadir łagodnie.

— A to, co to jest? — Ruddy wymienił liczby. — Osiem sześć 2037…

— To jest data — wyjaśnił Abdikadir.

Ruddy zmarszczył brwi, próbując zrozumieć.

— Data w dwudziestym pierwszym wieku? — Tak.

Ruddy podszedł do biurka Grove’a i zaczął grzebać w stosie papierów.

— Proszę mi wybaczyć, kapitanie. — Nawet budzący onieśmielenie Grove wydawał się zagubiony; bezradnie uniósł ręce. Ruddy wyciągnął jakąś gazetę. — Jest sprzed paru dni, ale to wystarczy. — Podniósł ją tak, aby Bisesa i Abdikadir mogli zobaczyć. Była to cienka gazeta o nazwie Civil and Military Gazette and Pioneer. — Widzicie datę?

Data pokazywała marzec 1885 roku. Zapanowała długa cisza.

Grove powiedział żywo:

— Wiecie, myślę, że wszystkim nam dobrze by zrobiła filiżanka herbaty.

— Nie! — Drugi młody człowiek, Josh White, wydawał się bardzo wzburzony. — Przepraszam, ale wszystko teraz nabiera sensu — myślę, że tak jest — och, wszystko pasuje do siebie doskonale!

— Uspokój się — powiedział Grove stanowczo. — Co ty pleciesz?

— Człowiek-małpa — powiedział White. — Mniejsza o herbatę, musimy im pokazać człowieka-małpę!

I razem z Bisesą i Abdikadirem, stale pod strażą, gromadnie opuścili fort.

Zbliżyli się do czegoś w rodzaju obozu, oddalonego o około sto metrów od murów fortu. Wznosił się tam stożkowaty namiot z siatki. Grupka żołnierzy stała wokół niego, paląc beztrosko cuchnące papierosy. Szczupli, umorusani, z wygolonymi głowami żołnierze wpatrywali się w Abdikadira i Bisesę ze zwykłą mieszaniną ciekawości i pożądania.

Bisesa zobaczyła, że pod siatką coś się porusza — coś żywego, chyba jakieś zwierzę — ale zachodzące słońce już dotykało horyzontu i światło było zbyt słabe, a cienie tak długie, że nie była w stanie nic dojrzeć.