Na rozkaz White’a odciągnięto siatkę. Bisesa spodziewała się zobaczyć maszt, jak w namiocie. Ale zamiast tego w górze unosiła się w powietrzu, najwyraźniej przez nic nie podtrzymywana, srebrzysta kula. Żaden z miejscowych nawet na nią nie spojrzał. Abdikadir zrobił krok w przód, zmrużył oczy, widząc swoje odbicie w unoszącej się kuli i przesunął pod nią dłoń.
— Wiecie — powiedział — każdego innego dnia wydawałoby się to niezwykłe.
Bisesa nie mogła oderwać wzroku od unoszącego się w powietrzu obiektu, patrząc w zniekształcone odbicie swojej twarzy. To jest klucz, pomyślała. Myśl ta nagle pojawiła się w jej głowie.
Josh dotknął jej ręki.
— Biseso, dobrze się czujesz?
Bisesę uderzył jego akcent, który w jej uszach brzmiał jak bostoński, ale jego twarz wyrażała autentyczny niepokój.
Zaśmiała się niewesoło.
— W tych okolicznościach myślę, że daję sobie radę całkiem dobrze.
— Nie patrzysz na to, co trzeba… — Miał na myśli stworzenia na ziemi.
Spróbowała się skupić.
Na początku myślała, że to szympansy, ale o lekkiej, jakby pełnej gracji budowie. Może jakaś miniaturowa odmiana. Jeden z nich był mały, drugi większy i ten drugi tulił w ramionach tego mniejszego. Na znak Grove’a dwaj rekruci postąpili do przodu i odciągnęli dziecko, chwyciwszy matkę za przeguby i kostki i przygniatając ją do ziemi. Stworzenie kopało i prychało.
„Szympans” był istotą dwunożną.
— Jasny gwint — mruknęła Bisesa. — Myślicie, że to australopitek?
— Tak, to Lucy — mruknął Abdikadir. — Ale pitekantropy wymarły. Jak dawno? Jakiś milion lat temu?
— Czy to możliwe, żeby ich grupa jakimś cudem przeżyła w naturalnym środowisku, może w górach…?
Popatrzył na nią, jego oczy były jak dwie czarne studnie.
— Sama w to nie wierzysz.
— Nie wierzę.
— Rozumiecie? — krzyknął White z podnieceniem. — Widzicie tego człowieka-małpę? Czyż to nie jeszcze jeden uskok czasu?
Bisesa zrobiła krok w przód i zajrzała w udręczone oczy pitekantropa. Zobaczyła, że wysila się, żeby dosięgnąć dziecka.
— Zastanawiam się, co myśli. Abdikadir chrząknął.
— Zupełnie jak w filmie.
8. Na orbicie
Po kilku godzinach bezowocnego wywoływania Musa usiadł na koi.
Troje kosmonautów leżało tuż obok siebie w skafandrach kosmicznych, niczym wielkie pomarańczowe robaki. Tym razem przytulność kapsuły Sojuza, fakt, że byli przyciśnięci do siebie tak blisko, dodawał im otuchy.
— Nie rozumiem tego — powiedział Musa.
— Już to mówiłeś — mruknęła Sabie.
Zapanowała ponura cisza. Od chwili gdy utracili łączność, atmosfera wewnątrz kapsuły w każdej chwili groziła wybuchem.
Po trzech miesiącach życia ze sobą tak blisko Kola myślał, że zaczyna rozumieć Sabie. Czterdziestoletnia Sabie pochodziła z biednej nowoorleańskiej rodziny o skomplikowanej historii. Niektórzy Rosjanie, którzy z nią służyli, podziwiali jej siłę charakteru, która zaprowadziła ją tak wysoko, w Biurze Astronautyki NASA nawet teraz, jeśli się nie było mężczyzną i członkiem amerykańskiej elity, stanowiło to wyraźny minus. Inni kosmonauci, mniej życzliwi, żartowali, jak należałoby zmienić manifest ładunkowy rakiety, gdyby Sabie znalazła się na pokładzie, biorąc pod uwagę ogromny chip, jaki nosiła na ramieniu. Większość zgadzała się co do tego, że gdyby była Rosjanką, nigdy nie zdałaby testów psychologicznych wymaganych od każdego kosmonauty, potwierdzających jego przydatność do służby w przestrzeni kosmicznej.
Podczas trzymiesięcznego pobytu na Stacji Kola był w całkiem dobrych stosunkach z Sabie, może dlatego, że stanowili przeciwstawne typy charakteru. Kola służył jako oficer Sił Powietrznych i miał rodzinę w Moskwie. Dla niego loty kosmiczne były przygodą, ale kierował się lojalnością wobec rodziny oraz powinnością wobec kraju i był zadowolony, że jego kariera rozwija się w taki sposób. Kola wyczuwał w Sabie zaciekłą, spalającą ją ambicję, która nie zostanie zaspokojona, dopóki nie osiągnie granic swoich możliwości; dopóki nie zostanie dowódcą Bazy Claviusa, a może nawet uczestniczką lotu na Marsa. Może Sabie uważała, że Kola nie stanowi zagrożenia dla jej błyskotliwej kariery.
Ale Kola rozumiał, że powinien mieć się przed nią na baczności. I teraz, w tej trudnej, przerażającej sytuacji czekał na jej wybuch.
Musa klasnął w dłonie, obejmując dowodzenie.
— Jest chyba oczywiste, że jeszcze teraz nie możemy wejść w atmosferę. Nie powinniśmy się przejmować. W dawnych czasach sowieckie statki kosmiczne miały kontakt z Ziemią jedynie przez dwadzieścia minut podczas każdego dziewięćdziesięciominutowego okrążenia i dlatego Sojuz został tak zaprojektowany, aby funkcjonować niezależnie…
— Może to nie nasza wina — powiedziała Sabie. — A jeśli przyczyna znajduje się na Ziemi?
Musa powiedział drwiąco:
— Jaka przyczyna mogłaby zniszczyć cały łańcuch ziemskich stacji naprowadzających?
— Wojna — powiedział Kola. Musa powiedział stanowczo:
— Takie spekulacje są bezużyteczne. Za jakiś czas, bez względu na przyczynę, Ziemia przywróci łączność i podejmiemy realizację naszego programu lotu. Musimy tylko poczekać. Ale w międzyczasie mamy coś niecoś do zrobienia. — Wygrzebał spod siedzenia kopię listy zadań orbitalnych.
Ma rację, uświadomił sobie Kola. Mały statek nie mógł funkcjonować samodzielnie, a jeśli miał tkwić na orbicie jeszcze przez jedno okrążenie — a może dwa albo trzy? — załoga musiała pomóc. Czy ciśnienie w kabinie było odpowiednie, czy mieszanina gazów była właściwa? Czy statek obracał się odpowiednio, poruszając się po długiej, krzywoliniowej orbicie, tak aby płytki ogniw słonecznych stale były skierowane w stronę słońca? Trzeba było upewnić się co do wszystkich tych kwestii.
Wkrótce cała trójka zajęła się dobrze znanymi i jakoś uspokajającymi rutynowymi czynnościami, jak gdyby, mimo wszystko, byli panami swego losu, pomyślał Kola.
Sojuz znowu wchodził w cień planety. Kola wyjrzał przez okno, szukając żółto-pomarańczowej łuny miast, w nadziei, że to mu doda otuchy. Ale Ziemia była ciemna.
9. Paradoks
Josha intrygowała ta kobieta z przyszłości, jeżeli rzeczywiście nią była! Bisesa miała ładną, proporcjonalną, może też piękną twarz, silnie zarysowany nos i kwadratową szczękę, ale jej oczy były jasne, a krótko obcięte włosy lśniły. Można w niej było wyczuć siłę, nawet fizyczną, jakiej nie widział przedtem w żadnej kobiecie; znalazłszy się w tej bezprecedensowej sytuacji, była pewna siebie, choć wyraźnie zmęczona.
Przez cały wieczór chodził za nią krok w krok, jak szczeniak.
To był długi dzień — jak powiedziała Bisesa, najdłuższy dzień w jej życiu, nawet jeśli straciła kilka godzin, a rada kapitana Grove’a, by przybyszom dano coś do jedzenia i pozwolono odpocząć, wydawała się rozsądna. Ale oni upierali się, że przedtem muszą coś zrobić. Abdikadir chciał zajrzeć do Caseya, drugiego pilota. I wrócić do maszyny, którą nazywali „Małym Ptakiem”.
— Muszę wymazać banki pamięci urządzeń elektronicznych — powiedział. — Są tam poufne dane, zwłaszcza awionika… — Josh był urzeczony tymi słowami o inteligentnych maszynach i wyobrażał sobie, że powietrze przenikają niewidzialne przewody telegraficzne, po których tam i z powrotem płyną tajemnicze i ważne wiadomości.