Grove był skłonny zgodzić się na to żądanie.
— Nie widzę, jaką moglibyśmy odnieść szkodę, jeśli pozwolimy na zniszczenie czegoś, czego i tak nie rozumiem — powiedział sucho. — A poza tym mówicie, że to wasz obowiązek, chorąży. Respektuję to. Czas i przestrzeń mogą się rozpływać jak toffi, ale obowiązek to obowiązek.
Bisesa ze swej strony chciała odtworzyć trasę helikoptera przed katastrofą.
— Zostaliśmy zestrzeleni. Myślę, że to się wydarzyło zaraz po tym, jak zauważyliśmy, że słońce tańczy na niebie. Rozumiecie? Jeżeli jakimś cudem przeniknęliśmy przez coś w rodzaju bariery w czasie, to ten, kto nas zestrzelił, także musi być po tej stronie…
Grove uważał, że tę wyprawę lepiej odłożyć do rana, bo podobnie jak Josh widział, że Bisesa jest zmęczona. Ale ona nie chciała przestać działać — jeszcze nie — jak gdyby zaprzestanie działania oznaczało akceptację realności tej niezwykłej sytuacji. I Grove wyraził zgodę. Josh podziwiał jego ocenę sytuacji i współczucie, jakie okazywał. Grove rozumiał to, co się tutaj działo, nie lepiej niż inni, ale najwyraźniej próbował wyjść naprzeciw potrzebom ludzi, którzy na jego terenie dosłownie spadli z nieba.
Zorganizowano grupę wypadową, w której skład weszli Bisesa oraz Josh i Ruddy, którzy uparli się, że muszą jej towarzyszyć, oraz niewielki oddział żołnierzy pod dowództwem szeregowca Batsona, który jak się wydawało, tego dnia wywarł na kapitanie na tyle dobre wrażenie, że zasługiwał na awans.
Kiedy wyruszali z fortu, zapadał zmrok. Żołnierze nieśli lampy naftowe i zapalone pochodnie. Udali się prosto na wschód od miejsca katastrofy helikoptera. Bisesa oceniała, że odległość, jaką mieli do pokonania, nie powinna przekraczać mili.
Światła fortu znikły w oddali i otoczył ich głęboki mrok. Ale Josh widział, że cały horyzont tonie w kłębach czarnych chmur.
Szybko podszedł do Bisesy.
— Jeśli to prawda…
— Co?
— Ta historia z uskokiem w czasie — ty i te małpoludy — jak myślisz, jak mogło do tego dojść?
— Nie mam pojęcia. I nie jestem pewna, czy wolę być rozbitkiem w czasie, czy ofiarą wojny jądrowej. Zresztą — powiedziała żywo — skąd wiesz, że i ty nie jesteś rozbitkiem?
Josh struchlał.
— Nigdy o tym nie pomyślałem. Wiesz, ja nie mogę uwierzyć, że prowadzę tę rozmowę! Gdybyś mi powiedziała dziś rano, że zanim pójdę spać, zobaczę machinę latającą tak potężną, że jest w stanie unieść znajdujących się wewnątrz niej ludzi i że ci ludzie twierdzą dość przekonywająco, że są z przyszłości odległej o półtora stulecia — pomyślałbym, że postradałaś zmysły!
— Ale jeśli to prawda — powiedział Ruddy, próbując im dotrzymać kroku (nigdy nie był w formie i lekko posapywał) — jeśli to prawda, wiesz tak wiele i tak wiele mogłabyś nam powiedzieć! Bo nasza przyszłość to twoja przeszłość.
Potrząsnęła głową.
— Widziałam zbyt wiele filmów na ten temat. Nigdy nie słyszeliście o hipotezie ochrony chronologii zdarzeń?
Josh był zdumiony, podobnie jak Ruddy. Bisesa powiedziała:
— Myślę, że nawet nie wiecie, co to jest film, a tym bardziej Terminator… Zrozumcie, niektórzy uważają, że jeśli przemieścicie się wstecz w czasie i coś zmienicie, tak że przyszłość, z której przybyliście, nie będzie mogła zaistnieć, wywołacie straszliwą katastrofę.
— Nie rozumiem — przyznał Josh.
— Przypuśćmy, że bym ci powiedziała, gdzie teraz, w 1885 roku, mieszka moja pra-pra-pra-prababka. Wtedy mógłbyś ją odnaleźć i zastrzelić.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Nieważne! Ale gdybyś to zrobił, nigdy bym się nie urodziła i nigdy nie mogłabym wrócić, żeby ci powiedzieć o mojej prababce, a ty nigdy byś jej nie zastrzelił. Wobec tego…
— To logiczny paradoks — szepnął Ruddy. — Zupełnie fantastyczne! Ale jeśli ci obiecamy, że nie będziemy molestować twojej prababki, czy nie możesz nam powiedzieć czegoś o nas samych?
Josh prychnął drwiąco.
— Jakim cudem mogłaby się o nas dowiedzieć, Ruddy? Ruddy wyglądał na zamyślonego.
— Mam wrażenie, że ona, no wiesz, w każdym razie wiedziała o mnie. Człowiek zdaje sobie sprawę, kiedy zostaje rozpoznany!
Ale Bisesa nie powiedziała już nic więcej.
Kiedy zgasło ostatnie światło dnia i wysoko nad ich głowami zabłysły gwiazdy, członkowie niewielkiej grupki zbili się razem, a żartobliwe rozmowy żołnierzy niosących latarnie ucichły. Idziemy w stronę nieznanego, pomyślał Josh. Nie chodziło o to, że nie mogli wiedzieć, kto się tam znajduje ani gdzie idą. Nie mogli nawet mieć pewności, kiedy się tam znajdą… Pomyślał, że wszyscy poczuli ulgę, gdy minęli niskie wzgórze, a wschodzący księżyc w pierwszej kwadrze rzucił zimne światło na kamienistą równinę. Ale powietrze było jakieś dziwne, niespokojne, tarcza księżyca zaś miała osobliwą, żółto-pomarańczową barwę.
— To tutaj — nagle powiedziała Bisesa. Zatrzymała się przed skrawkiem wzruszonej ziemi. Podszedłszy bliżej, Josh zobaczył, że grunt jest wilgotny, jak gdyby tu niedawno kopano.
— To okop strzelecki — powiedział Ruddy. Wskoczył do otworu i zaczął wymachiwać jakąś rurą przypominającą fragment rury kanalizacyjnej. — I to jest ta przerażająca broń, która was zestrzeliła?
— Tak, to wyrzutnia granatów. — Spojrzała na wschód. — Tam była wioska. Nie więcej niż sto metrów stąd. — Żołnierze podnieśli wyżej latarnie. Nie było widać żadnej wioski, tylko kamienistą równinę, która ciągnęła się aż po horyzont. — Może niedaleko jest granica — szepnęła Bisesa. — Granica czasu. Co za dziwna myśl. Co się z nami dzieje?… — Podniosła twarz do księżyca. — Och. Clavius zniknął. Josh stał obok.
— Clavius?
— Baza Claviusa. — Wskazała dłonią. — Zbudowana wewnątrz wielkiego, starego krateru na południowych wyżynach.
Josh wpatrywał się w nią.
— Macie miasta na Księżycu?
Uśmiechnęła się.
— Nie nazwałabym tego miastem. Ale można zobaczyć światło, jakby gwiazdy wewnątrz obwodu sierpa Księżyca. Teraz go nie ma. To nie jest nawet mój Księżyc. Również na Marsie znajduje się załoga, a druga jest w drodze, albo była. Zastanawiam się, co się z nimi stało…
Rozległo się chrząknięcie pełne obrzydzenia. Jeden z żołnierzy grzebał na dnie otworu i teraz pojawił się z czymś, co wyglądało jak kawałek mięsa, z którego wciąż kapała krew. W powietrzu rozszedł się ostry smród.
— Ludzka ręka — beznamiętnie powiedział Ruddy. Odwrócił się i zwymiotował.
Josh powiedział:
— To mi wygląda na robotę wielkiego kota… Wydaje się, że ten, kto was zaatakował, niedługo cieszył się swoim sukcesem.
— Przypuszczam, że był tak samo zagubiony jak ja.
— Tak. Przepraszam za Ruddy’ego. To ten widok, on raczej nie ma żelaznych nerwów.
— Tak. I to się nie zmieni.
Josh popatrzył na nią; jej oczy wypełniało księżycowe światło, twarz miała bez wyrazu.
— Co masz na myśli?
— On miał rację. Wiem, kim jest. Ty jesteś Rudyard Kipling, prawda? Pieprzony Rudyard Kipling. Mój Boże, co za dzień.
Ruddy nie odpowiedział. Był skulony, wciąż wymiotował, po brodzie spływała mu żółć.
W tym momencie ziemia zadrżała tak mocno, że uniosły się małe obłoczki pyłu, jak pod wpływem czyjegoś stąpania. A z ciężkich, czarnych chmur, które gnając, przesłoniły tarczę księżyca, zaczął padać deszcz.