Выбрать главу

CZĘŚĆ DRUGA

ZAGUBIENI W CZASIE

10. Geometria

Dla Bisesy pierwszy ranek był najgorszy ze wszystkich.

Podejrzewała, że owego dnia, który zaczęli nazywać dniem Nieciągłości, trzymała się tylko dzięki kombinacji adrenaliny i szoku, jaki przeżyła. Ale w nocy, w pokoju będącym pośpiesznie zaadaptowanym magazynem, który Grove oddał do ich dyspozycji, ległszy na cienkim materacu, spała źle. Następnego dnia rano, kiedy z ociąganiem otworzyła oczy, żeby się przekonać, że wciąż jest tutaj, cały zapas adrenaliny gdzieś się ulotnił i poczuła się niepocieszona. Drugiej nocy, pod wpływem nalegań Abdiego, rozpaczliwie pragnąc zasnąć, wykorzystała swoje wyposażenie ratunkowe. Wydobyła zatyczki do uszu i daszki chroniące oczy, połknęła tabletkę nasenną — Casey nazywał ją Niebieskim Bombowcem — i spała przez dziesięć godzin.

Ale mijały dni, a Bisesa, Abdikadir i Casey wciąż tkwili w forcie Jamrud. Nie zdołali nawiązać łączności na żadnej z wojskowych długości fali, telefon Bisesy mamrotał o nieustającej kauteryzacji i żadne grupy poszukiwawcze nie przyleciały z bazy ONZ, w odpowiedzi na ich cierpliwie popiskujące sygnalizatory — Caseya nie można było ewakuować. I na niebie nie pojawiła się choćby jedna smuga kondensacyjna.

Większość czasu spędzała, tęskniąc za córką Myrą. Nie chciała stanąć twarzą w twarz ze swymi uczuciami, jak gdyby samo przyznanie się do nich sprawiało, że rozstanie z Myrą było czymś rzeczywistym. Marzyła o tym, żeby mieć coś do roboty, cokolwiek, żeby uwolnić się od tych myśli.

Tymczasem życie toczyło się dalej.

Po pierwszych paru dniach, kiedy stało się oczywiste, że załoga Ptaka nie ma żadnych wrogich zamiarów, ścisły nadzór brytyjskich żołnierzy nieco zelżał, chociaż Bisesa podejrzewała, że kapitan Grove jest zbyt ostrożnym dowódcą, aby nadal nie mieć ich na oku. Oczywiście nie było im wolno zbliżać się do małego schowka, w którym znajdowała się broń z dwudziestego pierwszego wieku, pistolety maszynowe, flary i wszystko to, co wydobyto z Ptaka. Pomyślała, że w zaakceptowaniu ich obecności tym dziewiętnastowiecznym Brytyjczykom prawdopodobnie pomógł fakt, że Casey był białym Amerykaninem oraz że zarówno Bisesę, jak i Abdiego można było traktować jak należących do „sojuszniczych” ras. Gdyby załogę Ptaka stanowili Rosjanie, Niemcy albo Chińczycy — a w Claviusie było pełno żołnierzy pochodzących z tych krajów — nastawienie mogłoby się okazać bardziej wrogie.

Ale kiedy Bisesa o tym myślała, zaskoczyło ją, że w ogóle rozważa takie kwestie, zderzenie kultur obejmujących wieki dziewiętnasty i dwudziesty pierwszy. Cała ta sytuacja była surrealistyczna. Miała wrażenie, jakby kręciła się w kółko. I nie opuszczało jej zdumienie, że wszyscy pozostali tak łatwo pogodzili się z tą sytuacją, z nagą, faktycznie niezaprzeczalną realnością uskoku w czasie, liczącego w jej wypadku sto pięćdziesiąt lat, a w wypadku nieszczęsnego pitekantropa i jej dziecka zapewne około miliona lat.

Abdikadir powiedział:

— Nie sądzę, aby Brytyjczycy w pełni rozumieli to wszystko, a my może rozumiemy to aż nazbyt dobrze. Kiedy w 1895 roku H.G. Wells opublikował Wehikuł czasu — to będzie za dziesięć lat w tym obszarze czasu! — musiał poświęcić dwadzieścia czy trzydzieści stron na wyjaśnienie, czym jest sam wehikuł czasu. Nie jak działa, ale czym właściwie jest. W naszym wypadku mamy do czynienia z procesem akulturacji. Po stuleciu fantastyki naukowej ty i ja w zupełności przywykliśmy do idei podróży w czasie i potrafimy natychmiast zaakceptować jej implikacje, choć przeżycie takiej podróży w rzeczywistości to dziwne doznanie.

— Ale to nie dotyczy tych Brytyjczyków z epoki wiktoriańskiej. Dla nich model T. Forda byłby baśniowym pojazdem z przyszłości.

— Jasne. Myślę, że dla nich uskoki w czasie oraz ich implikacje po prostu przekraczają granice wyobraźni… Ale gdyby H.G. Wells był tutaj — czy on kiedykolwiek odwiedził Indie? — jego umysł mógłby eksplodować, kiedy uświadomiłby sobie konsekwencje tego, co się dzieje…

Żadne z tych tłumaczeń nie pomogło Bisesie. Może prawda była taka, że Abdikadir i wszyscy inni czuli się równie dziwnie, jak ona sama, ale po prostu potrafili to lepiej ukrywać.

Natomiast Ruddy rozumiał jej dezorientację. Powiedział jej, że od czasu do czasu nękają go halucynacje.

— Kiedy byłem dzieckiem, pozostawionym samemu sobie w rodzinie zastępczej w Anglii, pewnego razu zacząłem walić pięścią w drzewo. Przyznaję, że to dziwne zachowanie, ale nikt nie rozumiał, że próbowałem się przekonać, czy to moja babka! Później, w Lahore, zachorowałem, to była chyba malaria i od tego czasu niekiedy powracają moje napady. Dlatego wiem, jak to jest być dręczonym przez wrażenie czegoś nierzeczywistego. — Kiedy mówił, pochylił się do przodu, skupiony, z oczyma zniekształconymi przez grube okulary. — Ale ty jesteś dla mnie wystarczająco rzeczywista. Powiem ci, co trzeba zrobić: pracować! — Uniósł do góry krótkie, poplamione atramentem palce. — Czasami pracuję szesnaście godzin dziennie. Praca to najlepsza zapora dla rzeczywistości…

Taka była sesja terapeutyczna na temat natury rzeczywistości z dziewiętnastoletnim Rudyardem Kiplingiem. Była tym wszystkim jeszcze bardziej otumaniona niż na początku.

Kiedy czas mijał i obie grupy, Brytyjczycy z epoki wiktoriańskiej i załoga Bisesy, nadal nie mieli łączności ze swymi światami zewnętrznymi, Grove był coraz bardziej zaniepokojony.

Powodem tego były względy czysto praktyczne, magazyny fortu były na wyczerpaniu. Ale Grove także został odcięty od wielkiego aparatu administracyjnego imperium, co Bisesa wywnioskowała z krótkiej rozmowy Ruddy’ego i Josha. Nawet wśród cywilów byli miejscowi komendanci policji wraz ze swymi zastępcami i asystentami, którzy podlegali wicegubernatorowi, który podlegał wicekrólowi, który podlegał sekretarzowi stanu, który wreszcie podlegał samej Królowej Wiktorii w dalekim Londynie. Brytyjczyków zachęcano do myślenia o sobie, jak o członkach jednolitej struktury społecznej, gdzie by nie służyli, byli żołnierzami królowej, częścią jej globalnego imperium. Bisesa widziała, że dla Grove’a ta izolacja była równie niepokojąca jak dla niej świadomość odcięcia od globalnej sieci telekomunikacyjnej dwudziestego pierwszego wieku.

Grove zaczął więc wysyłać patrole zwiadowców, przede wszystkim swych hinduskich jeźdźców, którzy potrafili szybko pokonywać znaczne odległości. Dotarli do Peszawaru, gdzie powinien się znajdować miejscowy garnizon i centrum dowodzenia. Ale Peszawar zniknął. Nie było żadnych oznak zniszczenia, nawet okropnych śladów wybuchu bomby jądrowej, które Bisesa nauczyła ich rozpoznawać. Była tam jedynie naga skała, brzeg rzeki, skarłowaciała roślinność oraz ślady stworzeń, którymi mogły być lwy. Było tak, jakby Peszawar w ogóle nigdy nie istniał. Jeźdźcy zameldowali, że podobna historia powtórzyła się, kiedy próbowali odszukać Claviusa, obóz ONZ Bisesy. Żadnego śladu, nawet śladu zniszczenia.

Grove postanowił więc penetrować teren dalej: w dolinie Indusu, w głębi Indii i na północy.

Tymczasem Casey, wciąż w znacznym stopniu unieruchomiony, także podjął wyzwanie, próbując nawiązać kontakt z resztą świata. Z pomocą kilku żołnierzy z korpusu sygnalizacyjnego, których mu przydzielił Grove, z rozbitego Ptaka wygrzebał sprzęt telekomunikacyjny i w małym pomieszczeniu na terenie fortu zbudował na poczekaniu stację nadawczo-odbiorczą. Ale bez względu na to, ile czasu spędzał na próbach wywołania kogokolwiek, odpowiedzi nie było.