Выбрать главу

— Jeżeli tak jest — zagrzmiał Casey — kto, czy co jest tego przyczyną? I co mamy z tym zrobić?

Oczywiście nie było odpowiedzi. Wpadł zaaferowany kapitan Grove.

— Przepraszam, że niepokoję, pani porucznik — powiedział do Bisesy. — Pewnie pamięta pani, że wysyłałem patrole zwiadowców, no i jeden z jeźdźców zameldował o czymś dosyć dziwnym, na północ stąd.

— „Dziwnym” — powiedział Casey. — Bóg kocha te wasze brytyjskie niedomówienia!

Grove był nieporuszony.

— Mogłaby pani zrozumieć z tego coś więcej niż moi chłopcy… Zastanawiam się, czy miałaby pani ochotę na małą wycieczkę.

11. Zagubieni w przestrzeni

— Hej, dupku, muszę się dostać do kibla. — Oczywiście to była Sabie, która wołała z modułu powrotnego, witając Kolę kolejnego dnia.

Śnił o domu, o Nadii i chłopcach. Zwisając w swym śpiworze, jak nietoperz z owocowego drzewa, otoczony nikłą czerwoną poświatą świateł awaryjnych o małej mocy, dopiero po paru chwilach zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Och, — wciąż jestem tutaj. Nadal w tym na poły opuszczonym statku kosmicznym, bez końca okrążającym milczącą Ziemię. Przez chwilę unosił się, chwytając się ostatnich resztek snu.

Był w przedziale mieszkalnym, razem ze skafandrami kosmicznymi i innym niepotrzebnym sprzętem, otoczony gratami ze Stacji, które wciąż trzymali, bo nie mogli otworzyć włazu, żeby je wyrzucić. Śpiąc w tym przedziale, zostawiał pozostałej dwójce nieco więcej miejsca, co powstrzymywało trzech świrujących kosmonautów od pozabijania się nawzajem. Ale nie było tu wygodnie. Wciąż czuł zapach gnijącej, zużytej bielizny, „kozackich ochraniaczy na jaja”, jak mawiała Sabie.

Jęknął, przekręcił się i wysunął ze śpiwora. Poszedł do małej, umieszczonej w ścianie toalety i uruchomił pompy wysysające odchody na zewnątrz, w przestrzeń kosmiczną. Kiedy zdali sobie sprawę, że utknęli na orbicie, musieli wygrzebać tę ubikację spod kupy śmieci; podróż do domu miała trwać tylko kilka godzin i przerw toaletowych nie planowano. Tego dnia rano zajęło mu to tylko chwilę. Był odwodniony i jego mocz był gęsty, jakby nie chciał opuścić jego ciała.

Miał na sobie tylko długie kalesony i zaczął dygotać. Ażeby maksymalnie zwiększyć żywotność Sojuza, Musa wydał polecenie, by funkcjonowały jedynie jego podstawowe układy, przy minimalnym poborze mocy. Dlatego w statku robiło się coraz zimniej i coraz bardziej wilgotno. Na ścianach osadzała się czarna pleśń. Powietrze, coraz bardziej cuchnące, było wypełnione pyłem, drobinkami złuszczonej skóry, włosami i resztkami jedzenia i wszystko to oczywiście nie osiadało wobec braku siły ciążenia. Oczy im łzawiły i przez cały czas kichali; poprzedniego dnia Kola zmierzył sobie czas i stwierdził, że w ciągu godziny kichnął dwadzieścia razy.

To już dziesiąty dzień, pomyślał. Dzisiaj dokonają kolejnych szesnastu bezcelowych okrążeń Ziemi, co daje całkowitą sumę stu sześćdziesięciu okrążeń od chwili, gdy Stacja przestała istnieć.

Przymocował pierścienie no górnych części nóg. Te elastyczne opaski, ochrona przed zaburzeniami równowagi płynów wywołanymi mikrograwitacją, były na tyle ciasne, aby ograniczyć odpływ płynów z nóg, ale nie tak ciasne, by zatrzymać ich dopływ. Kola założył jednoczęściowy kombinezon — w istocie kolejny łach, znaleziony w kupie śmieci w przedziale mieszkalnym.

Następnie opuścił się na dół przez otwarty właz i znalazł się w module powrotnym. Musa i Sabie nawet na niego nie spojrzeli; wszyscy mieli po dziurki w nosie wzajemnego widoku. Obrócił się w powietrzu i wprawnie wślizgnął się na swoją koję. Jak tylko usunął się z drogi, Sabie przepchnęła się przez właz i Kola usłyszał, jak tłucze się w kabinie powyżej.

— Śniadanie. — Musa pchnął przez powietrze tacę w stronę Koli. Leżały na niej przyklejone taśmą tubki i puszki z jedzeniem, już otwarte i do połowy puste. Już dawno wykończyli niewielkie zapasy jedzenia, które znajdowały się na pokładzie Sojuza i napoczęli żelazne racje, które miały im dodać sił po wylądowaniu: puszki mięsa i ryb, tubki z homogenizowanymi jarzynami i serem, a nawet trochę landrynek. Ale to nie było w stanie ich nasycić. Kola przejechał palcem po pustej puszce i wessał unoszące się w powietrzu okruchy.

Żadne z nich nie było zresztą bardzo głodne. Był to skutek pozostawania w stanie nieważkości. Jednak Koli brakowało gorących potraw, których nie jadł od chwili opuszczenia Stacji.

Musa już był pochłonięty stałymi czynnościami przy układzie łączności.

— Stereo jeden, Stereo jeden…

Oczywiście nie było odpowiedzi, bez względu na to, ile czasu temu poświęcał. Ale jaki mieli wybór? Trzeba było próbować.

Tymczasem Sabie krzątała się „na górze”, w przedziale mieszkalnym. Odkryła stary sprzęt radioamatorski, z którego kiedyś korzystali astronauci na Stacji, żeby nawiązać kontakt z radioamatorami na Ziemi, zwłaszcza z dziećmi. Zainteresowanie ogółu Stacją już dawno zmalało, a jej przestarzałe wyposażenie zdemontowano, zapakowano w pudła i przeniesiono do Sojuza celem zniszczenia. Teraz Sabie próbowała je uruchomić. Może zdołają odebrać jakieś sygnały albo nawet będą w stanie coś nadać na długościach fali, których konwencjonalny sprzęt nie obejmuje. Musa stale narzekał, kiedy Sabie chciała podłączyć sprzęt do układu zasilania statku kosmicznego. Wywiązała się kolejna gwałtowna kłótnia, ale tym razem Kola postanowił interweniować.

— To strzał w ciemno, ale może się uda. To chyba nie może nam zaszkodzić…

Kola pochylił się do przodu i wcisnął zawór zbiornika wody. Ukazała się kulka o średnicy kilku centymetrów, która poszybowała w stronę jego twarzy. Zdając sobie sprawę, że Musa łakomie go obserwuje — będzie awantura, jeżeli uroni choćby kropelkę — Kola szeroko otworzył usta. Woda osiadła mu na języku. Zamknął usta, delektując się jej świeżością zanim ją połknął. Ze wszystkich reżimów racjonowania, jakie narzucił Musa, ten dotyczący wody był najtrudniejszy do zniesienia. Sojuz nie posiadał żadnych urządzeń do recyklingu; był zaprojektowany do krótkich skoków z Ziemi na orbitę i z powrotem i został zaopatrzony tylko w mały zbiornik wody. Ale Sabie jak zwykle nie przestawała gderać.

— Nie racjonuje się wody, nawet kiedy się jest na pustyni. Pijesz ją, kiedy jej potrzebujesz. Inaczej się nie da… — Czy miała rację, czy nie, woda i tak się kończyła.

Z przegródki w ścianie Kola wyjął środek czyszczący do zębów. Był to kawałek gazy nasyconej silnie aromatyzowaną pastą do zębów, który owijało się wokół palca i przesuwało wokół ust. Kola używał tego ostrożnie, wysysając z kawałka gazy każdą drobinkę miętowej pasty; jej smak jakoś zaspokoił nieco jego pragnienie.

I taki był początek jego dnia. Nie mógł się umyć, bo już dawno temu skończyły się miękkie myjki, których się zwykle używa do mycia ciała i włosów. Bez wątpienia wszyscy cuchnęli jak kozackie ochraniacze na jaja. Ale przynajmniej tak samo.

Kiedy Musa nie przestawał żałosnym głosem wołać w ciemność, Kola zajął się własnym, narzuconym sobie programem, który polegał na obserwowaniu Ziemi.

W ciągu długich godzin spędzonych w przestrzeni kosmicznej Kola zawsze znajdował wielką przyjemność w obserwowaniu Ziemi. Stacja, podobnie jak teraz Sojuz, orbitowała zaledwie kilkaset kilometrów nad powierzchnią, więc widok planety nie wywoływał w nim żadnego uczucia odosobnienia i niepewności, o czym informowali podróżnicy lecący na Marsa, kiedy patrzyli na błękitną wysepkę, na której przyszli na świat. W oczach Koli Ziemia była olbrzymia — i prawie pusta.