O tak późnej porze Indie były pogrążone w cieniu Ziemi. Ale tam, gdzie powierzchnia obracającej się planety była skąpana w świetle słońca, widać było migotanie — falujące kolory, brązowe, niebieskie i zielone, gdzieniegdzie połyskujące, jakby otwierały się maleńkie drzwi. Fala drobnych zmian przesunęła się przez planetę jak drugi terminator.
Świat wokół Poszukiwaczki zadrżał; mocno przycisnęła dziecko do siebie.
Rano gromada małp była poruszona. Tego dnia powietrze było chłodniejsze, jakby ostrzejsze i przesycone cierpkim zapachem; człowiek powiedziałby, że było naładowane elektrycznością. Światło było dziwne, jasne i jaskrawe. Nawet tutaj, w głębi lasu, lekki wiatr szeleścił liśćmi drzew. Było jakoś inaczej, coś się zmieniło i zwierzęta były zaniepokojone.
Odważna Poszukiwaczka wyszła na otwartą przestrzeń. Popiskująca Chwytaczka podreptała za nią.
Poszukiwaczka dotarła na skraj lasu. Na równinie, jasnej w świetle poranka, nic się nie poruszało. Poszukiwaczka rozejrzała się wokół i w jej głowie zamigotała iskierka zdziwienia. Jej umysł przywykły do lasu nie bardzo potrafił ocenić otaczający krajobraz, ale wydawało jej się, że ziemia jest inna. Z pewnością wczoraj było bardziej zielono, z pewnością widać było skrawki lasu na tle tych gołych wzgórz i z pewnością tą suchą teraz rynną płynęła woda. Ale trudno było mieć co do tego pewność. Jej wspomnienia, które zawsze były chaotyczne, już się zacierały.
A na niebie widać było jakiś obiekt.
Nie był to ptak, bo nie poruszał się, nie leciał i nie była to chmura, bo to coś było wyraźnie zarysowane i owalne. I świeciło, prawie tak jasno jak słońce.
Wyszła z cienia rzucanego przez las na otwartą przestrzeń.
Chodziła tam i z powrotem pod tym czymś, przyglądając się. Było prawie wielkości jej głowy i unosiło się w świetle słońca, czy raczej światło słoneczne falowało odbite od tego obiektu jak od powierzchni strumienia. Nie miało zapachu. Było jak owoc zwisający z gałęzi, tylko że nie było tam żadnego drzewa. Cztery miliardy lat przystosowywania do niezmiennej siły ciążenia Ziemi wpoiło jej przekonanie, że nic tak małego i twardego nie może się unosić w powietrzu bez podparcia, to było coś nowego i dlatego napełniało ją lękiem. Ale to nie spadło na nią ani jej w żaden sposób nie zaatakowało.
Stanęła na czubkach palców, przyglądając się kuli. I ujrzała dwoje oczu, które się w nią wpatrywały.
Chrząknęła i opadła na ziemię. Ale unosząca się kula nie zareagowała, a kiedy znowu spojrzała w górę, zrozumiała. Kula odbijała jej obraz, choć wykrzywiony i zniekształcony; to były jej własne oczy, które przedtem widziała odbite w gładkiej powierzchni nieruchomej wody. Ze wszystkich zwierząt na Ziemi tylko członkowie jej rasy potrafili się rozpoznać w takim odbiciu, bo tylko jej rasa miała świadomość własnego ja. Jednak wydawało jej się mgliście, że dzięki temu odbiciu unosząca się kula patrzy na nią tak, jak ona patrzy na tę kulę, jak gdyby to było ogromne Oko.
Wyciągnęła rękę, ale nawet stojąc na czubkach palców, nie była w stanie swymi długimi rękami dosięgnąć kuli. Gdyby miała więcej czasu, może przyszłoby jej do głowy, by znaleźć coś, na czym mogłaby stanąć, żeby dosięgnąć kuli, jakiś kamień albo stertę gałęzi.
Wtedy Chwytaczka krzyknęła.
Poszukiwaczka opadła na czworaki i popędziła w jej stronę, jeszcze zanim zdała sobie z tego sprawę. Kiedy zobaczyła, co się dzieje z jej dzieckiem, ogarnęło ją przerażenie.
Nad Chwytaczką pochylały się dwa stworzenia. Przypominały małpy człekokształtne, lecz były wyprostowane i wysokie. Miały jasnoczerwone tułowia, jakby ich ciała były skąpane we krwi, a ich twarze były płaskie i bezwłose. I miały Chwytaczkę. Zarzuciły na dziecko jakieś liany czy pnącza. Chwytaczka szamotała się, wrzeszczała i gryzła, ale dwie wysokie istoty z łatwością unieruchomiły ją tymi lianami.
Poszukiwaczka skoczyła, krzycząc, z obnażonymi zębami.
Jedno ze stworzeń ją zobaczyło. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Miało kij, którym zakręciło w powietrzu i coś niesamowicie twardego trzasnęło ją w głowę. Poszukiwaczka była ciężka i na tyle szybka, że z rozpędu wpadła na to stworzenie, powalając je na ziemię. Ale w jej głowie rozbłysły gwiazdy, a w ustach poczuła smak krwi.
Zza wschodniego horyzontu wypadła czarna, kłębiąca się chmura. Rozległ się daleki grzmot i niebo przecięła błyskawica.
2. Mały Ptak
W chwili Nieciągłości Bisesa Dutt znajdowała się w powietrzu.
Siedząc w tylnej części kabiny helikoptera, miała ograniczone pole widzenia; była to prawdziwa ironia, ponieważ jedynym celem tej misji było obserwowanie ziemi. Ale kiedy Mały Ptak się wzniósł i pole widzenia rozszerzyło się, ujrzała rzędy wybudowanych z prefabrykatów hangarów bazy ustawione równo, jakby w wojskowym szyku. Baza ONZ stała tu już od trzech dziesięcioleci i te „tymczasowe” konstrukcje zyskały swego rodzaju nędzny majestat, a drogi gruntowe wiodące przez równinę były naprawdę zatłoczone.
Kiedy Ptak wzniósł się wyżej, baza rozmazała się w plamę przypominającą maskujący brezent, ginąc w tle. Krajobraz był wymarły, tu i ówdzie upstrzony wysepkami szarej zieleni, w miejscach gdzie jakaś kępa drzew czy niska trawa starały się przeżyć. Ale w oddali, na horyzoncie, wznosiły się wspaniałe, ośnieżone góry.
Ptak przechylił się na bok i Bisesę rzuciło na zakrzywioną ścianę.
Casey Othic, pierwszy pilot, pociągnął za drążek i wkrótce lot znów się wyrównał. Teraz Ptak leciał nieco niżej nad zasłaną kamieniami ziemią. Pilot obrócił się do Bisesy, szczerząc zęby w uśmiechu.
— Przepraszam. Prognoza nie przewidywała takich podmuchów. Ale co ci jajogłowi tam wiedzą? Wszystko w porządku?
W słuchawkach Bisesy jego głos brzmiał zbyt głośno.
— Mam wrażenie, jakbym była na jakimś statku. Uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby.
— Nie ma potrzeby krzyczeć. Słyszę cię w radiu. — Postukał w hełm. — Ra-di-o. Macie to już w brytyjskiej armii?
Siedzący obok Caseya Abdikadir Omar, drugi pilot, spojrzał na Amerykanina i pokręcił głową z dezaprobatą.
Mały Ptak był helikopterem obserwacyjnym. Był przerobiony z helikoptera atakującego, który latał od końca dwudziestego wieku. W owym spokojniejszym 2037 roku Ptak był wykorzystywany do bardziej pokojowych zadań: obserwacji, poszukiwań i akcji ratowniczych. Jego baniasty kokpit został powiększony, aby mógł pomieścić trzyosobową załogę, dwóch pilotów z przodu i osobę wciśniętą z tyłu.
Casey pilotował swoją wysłużoną maszynę jedną ręką, jakby od niechcenia. Był w randze chorążego i został oddelegowany z Sił Powietrznych i Kosmicznych Stanów Zjednoczonych do tego oddziału ONZ. Był wielki i przysadzisty. Nosił błękitny hełm ONZ, ale ozdobił go absolutnie nieregulaminowymi barwami USA, animowaną flagą falującą w nieistniejącym wietrze. Jego wskaźnik przezierny stanowiła gruba osłona przeciwsłoneczna, zakrywająca większą część twarzy powyżej nosa, która w oczach Bisesy była czarna, tak że widziała jedynie jego szeroką szczękę.
— Mimo tej głupiej osłony widzę, że mi się przyglądasz — powiedziała lakonicznie.
Abdikadir, przystojny Pasztun, zerknął do tyłu i uśmiechnął się.
— Kiedy spędzisz dość czasu wśród takich małpoludów jak Casey, przyzwyczaisz się.