Выбрать главу

Jednakże osiągnąć cel to była zupełnie inna sprawa. Obserwował Czyngis-chana. W przeciwieństwie do Aleksandra był dowódcą, który przyglądał się walkom z tyłu i o zmierzchu wracał do swojej jurty; miał już prawie sześćdziesiąt lat i był do pewnego stopnia przewidywalny.

Jednak czy Kola, po tych trzech dniach, mógł jeszcze mieć pewność, która jest godzina? Czy mógł być pewien, że te ciężkie kroki, które teraz wyczuwał, to rzeczywiście człowiek, którego zamierzał uśmiercić? Jedyne, czego żałował, to fakt, że nigdy się tego nie dowie.

Kola uśmiechnął się, pomyślał o żonie i zwolnił urządzenie spustowe. Nie miał ani oczu, ani uszu, ale poczuł, jak ziemia zakołysała się.

Abdikadir oraz garstka Brytyjczyków i Macedończyków, stojąc do siebie plecami, odpierali ataki Mongołów, którzy kłębili się wokół, większość wciąż na koniach, wywijając mieczami. Amunicja już dawno mu się skończyła, odrzucił więc bezużyteczny karabin i walczył bagnetem, bułatem, lancą, oszczepem, wszystkim, co mu wpadło w rękę po poległych wojownikach z epok oddalonych od siebie o ponad tysiąc lat.

Kiedy bitwa zamknęła się wokół niego, na początku miał wrażenie, jakby jego życie stało się pełniejsze, jakby zawęziło się do tej chwili, do tego miejsca, tego wysiłku i bólu, a wszystko, co było przedtem, stanowiło jedynie prolog. Ale kiedy rosło zmęczenie, ów stan przerodził się w uczucie jakieś nierzeczywistości, jakby miał za chwilę zemdleć. Przerabiał to podczas szkolenia, nazywali to „strefą szumu”, stanem, w którym ciało nie reaguje na ból, staje się niewrażliwe na gorąco i zimno i włącza się nowy rodzaj świadomości, rodzaj upartego autopilota. Ale i wtedy wcale nie było łatwiej wytrzymać.

Podczas gdy inni zostali wycięci w pień, ta mała grupka trwała, jak wysepka oporu w rozciągającym się wokół morzu krwi. Sam Abdikadir przyjmował cios za ciosem, ale wiedział, że już długo nie przetrzyma. Przegrywali bitwę i nic nie mógł na to poradzić.

Nagle nad polem bitwy rozległ się dźwięk trąbki i nieregularny łoskot bębna. To na chwilę odwróciło jego uwagę.

Z góry spadła na niego maczuga, wytrącając mu buławę z dłoni. Przeszył go ostry ból; miał złamany palec. Bezbronny, władając tylko jedną ręką, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mongolskim jeźdźcem, który zawisł nad nim, ponownie unosząc maczugę. Abdikadir rzucił się do przodu, prostując zdrową rękę, którą wbił w udo Mongoła, mierząc w splot nerwowy. Jeździec zesztywniał i osunął się na ziemię, a jego koń odskoczył do tyłu. Abdikadir ukląkł i znalazł swoją buławę na przesiąkniętej krwią ziemi, po czym wyprostował się i ciężko dysząc, rozglądał się za kolejnym napastnikiem.

Ale nie było żadnego.

Mongolscy jeźdźcy gwałtownie zawracali, kierując się w stronę swego dalekiego obozu. Kiedy oddalali się galopem, od czasu do czasu któryś z nich zatrzymywał się, aby podnieść zrzuconego z konia towarzysza. Abdikadir stał, ciężko dysząc, ściskając swoją buławę i nie wierząc własnym oczom. Było to tak zaskakujące, jak przypływ, który nagle zmienia kierunek.

Gdzieś niedaleko ucha usłyszał trzask. Wiedział, co to było, ale jego umysł zdawał się pracować powoli, starając się wydobyć to z pamięci. Jakby uderzenie dźwiękowe. Kula. Odwrócił się, żeby spojrzeć.

Około pięćdziesięciu Mongołów na koniach wciąż szturmowało Bramę Isztar. Strzelał do niego ktoś z tej grupy, ktoś znajdujący się w jej środku.

Upuścił buławę. Świat zawirował mu przed oczami i zobaczył, jak przesiąknięta krwią ziemia pędzi mu naprzeciw.

Bisesa usłyszała wrzaski i ryki tuż przed jej stanowiskiem medycznym. Wypadła na zewnątrz, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ruddy Kipling, z koszulą lepką od krwi, pośpieszył za nią.

Grupa mongolskich wojowników przedarła się przez linie obrońców i wlewała się przez bramę do środka. Macedończycy otoczyli ich, jak przeciwciała otaczają ognisko zakażenia, oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Chociaż Mongołowie cięli na prawo i na lewo, już ich ściągano z koni.

Ale z walczącej grupy wyskoczyła pojedyncza postać i pobiegła główną aleją miasta. Była to kobieta. Macedończycy w ogóle jej nie zauważyli, a jeśli nawet, to nie potraktowali jej na tyle poważnie, aby próbować ją zatrzymać. Bisesa zobaczyła, że ma na sobie skórzaną zbroję i włosy związane z tyłu paskiem jasnopomarańczowego materiału.

— Fluoryzująca tkanina — mruknęła Bisesa. Ruddy powiedział:

— Co takiego?

— To musi być Sabie. Cholera, kieruje się do świątyni…

— Oko Marduka…

— Cały czas o to tylko chodziło. Ruszajmy!

Pobiegli aleją za Sabie. Zaniepokojeni macedońscy żołnierze przemknęli obok, śpiesząc do zagrożonej bramy, a zdumieni i przerażeni mieszkańcy cofnęli się ze strachu. Nad ich głowami unosiły się obojętnie Oczy, jak kamery telewizji użytkowej. Bisesa była zaszokowana ich liczbą.

Ruddy jako pierwszy wpadł do komnaty Marduka. Wielkie Oko wciąż unosiło się nad kałużą zastygłego złota. Sabie stała naprzeciw ogromnej kuli, dysząc, z potarganymi włosami opadającymi na mongolską zbroję, wpatrując się w swoje zniekształcone odbicie. Uniosła dłoń, by dotknąć Oko.

Ruddy Kipling zrobił krok w przód.

— Proszę pani, proszę stąd wyjść albo…

Jednym płynnym ruchem obróciła się, uniosła pistolet i strzeliła. Trzask wystrzału w starożytnej komnacie odbił się głośnym echem. Ruddy potoczył się w tył, uderzył w ścianę i osunął na ziemię.

Bisesa krzyknęła:

Ruddy! Sabie uniosła broń, mierząc w Bisesę.

— Nawet tego nie próbuj.

Ruddy spojrzał bezradnie na Bisesę, czoło miał pokryte potem, a grube szkła okularów pochlapane krwią. Trzymał się za biodro. Spomiędzy palców tryskała krew. Uśmiechał się głupawo.

— Dostałem.

Bisesa bardzo chciała do niego podejść. Ale stała nieruchomo w uniesionymi rękami.

— Sabie Jones.

— Stałam się sławna. — Gdzie jest Kola?

— Nie żyje… Ach. — Uśmiechnęła się. — Właśnie coś mi przyszło do głowy. Mongołowie odtrąbili odwrót. Myślałam, że to zwykły zbieg okoliczności. Ale wiesz, co musiało się stać? Czyngis-chan nie żyje, a jego synowie, bracia i dowódcy spieszą na auriltai, aby rozstrzygnąć, kto weźmie główną nagrodę. Mongołowie mają taką samą strukturę społeczną jak stado szympansów. I podobnie jak u szympansów, kiedy samiec alfa ginie, wszystkie chwyty są dozwolone. A Kola wykorzystał to przeciw nim samym. — Pokręciła głową. — Trzeba podziwiać tego małego sukinsyna. Zastanawiam się, jak to zrobił. — Broń ani na chwilę nie zadrżała w jej dłoni.

Ruddy jęknął.

Bisesa starała się nie stracić koncentracji.

— Czego ty chcesz, Sabie?

— A jak myślisz? — Sabie wskazała palcem przez ramię. — Słyszeliśmy sygnały tego czegoś na orbicie. Cokolwiek tu się dzieje, to jest klucz — do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości…

— Do nowego świata. — Tak.

— Myślę, że masz rację. Badałam to. Oczy Sabie się zwęziły.

— W takim razie możesz mi pomóc. Co ty na to? Albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie.

Bisesa spojrzała prosto w Oko. Oczy jej się rozszerzyły i zmusiła się do uśmiechu.

— Najwyraźniej ciebie oczekiwało.

Sabie odwróciła głowę. Była to prosta sztuczka, ale próżność Sabie ją zgubiła — i Bisesa zyskała pół sekundy. Jednym kopnięciem roztrzaskała nadgarstek Sabie, wytrącając jej broń, a drugim powaliła ją na ziemię.