Выбрать главу

Uważał, że to jeszcze nie koniec tej wojny, nawet jeśli ów potężny wódz, Czyngis-chan, był martwy. Był pewien, że ostatecznie zdoła zniszczyć Mongołów. Ale dlaczego Macedończycy i Mongołowie mieliby walczyć na życzenie Bogów Oka, jak psy wtrącone do jamy? Byli ludźmi, nie zwierzętami. Może był jakiś inny sposób.

Bawiło go, kiedy Bisesa i pozostali nazywali siebie nowożytnymi, jak gdyby Aleksander i jego epoka stanowili wyblakłe opowieści z dawno minionej przeszłości, opowiadane przez zmęczonego życiem starego człowieka. Z jego punktu widzenia te dziwne, patykowate, jarmarczne istoty z odległej i mało interesującej przyszłości były niczym. Była ich tylko garstka w porównaniu z ogromnymi tłumami Macedończyków i Mongołów. Och, ich rozmaite gadżety przydały się na krótko w trakcie bitwy z Czyngis-chanem, ale oni sami szybko ulegli wyczerpaniu i wtedy powrócono do najstarszej ze wszystkich broni, żelaza i krwi, dyscypliny i zwykłej odwagi. Nowożytni się nie liczyli. Było dla niego jasne, że serce nowego świata jest tutaj, gdzie jest on sam i ci Mongołowie.

Zawsze wiedział, że ten moment wahania nad rzeką Beas był wynikiem zaćmienia umysłu. Teraz miał to za sobą. Postanowił, że zleci Eumenesowi jeszcze raz zwrócić się do Mongołów, aby znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia. Gdyby pokonał Mongołów, byłby silny, ale gdyby się z nimi połączył, byłby jeszcze silniejszy. Z pewnością na tym poobijanym świecie nie było potęgi, która mogłaby się wtedy z nimi równać. A dysponując wiedzą, którą dostarczyła Bisesa i pozostali, możliwości, jakie niosła przyszłość, nie miały granic.

Tak myśląc i układając plany, Aleksander wystawił twarz na wiatr, który wiał ze wschodu, serca tego świata, w którym czas też nie miał granic.

CZĘSC PIĄTA

MIR

37. Laboratorium

Trudno było to nazwać klatką.

Pięć lat po pojawieniu się Nieciągłości i ich uwięzieniu małpoludy wciąż były zamknięte pod siatką maskującą, zwisającą luźno z unoszącego się w powietrzu Oka i przyciśniętą głazami. Nikt nie pomyślał o tym, aby zbudować coś lepszego, choć jakiś dziwak kazał pomalować głazy na biało; zawsze znalazł się ktoś, kto musiał się zająć jakąś bezużyteczną pracą.

Pod tą siatką Poszukiwaczka spędzała dni w zupełnej samotności, nie licząc szybko rosnącej Chwytaczki. Ta ostatnia miała teraz prawie sześć lat. Jako że jej młody umysł wciąż się formował, przywykła do tego zamknięcia. Poszukiwaczka nie potrafiła. Ale musiała je zaakceptować.

Żołnierze przychodzili raz dziennie; przynosili jej pożywienie i wodę i usuwali odchody. Czasami przytrzymywali ją i wpychali swe grube penisy w jej ciało. Poszukiwaczka nie przejmowała się tym. Nie robiono jej krzywdy i nauczyła się, aby pozwolić swym ciemiężcom robić, co chcieli, podczas gdy ona nie spuszczała oka z Chwytaczki. Nie wiedziała, dlaczego żołnierze to robią. Ale to, czy wiedziała, czy nie, oczywiście nie miało żadnego znaczenia, bo nie była w stanie im przeszkodzić.

Mogła się stąd wydostać. Podświadomie wiedziała to. Była silniejsza od wszystkich żołnierzy. Mogła rozerwać siatkę zębami i dłońmi, a nawet stopami. Ale od dnia uwięzienia, jeśli nie liczyć Chwytaczki, nie widziała żadnego przedstawiciela swego gatunku. Przez otwory w siatce nie widziała żadnych drzew, żadnego przyciągającego wzrok zielonego cienia. Gdyby się wydostała na zewnątrz, nie miałaby gdzie pójść; nie czekało na nią nic, poza pałkami, pięściami i kolbami karabinów. Przyswoiła sobie tę brutalną lekcję.

Będąc istotą pół zwierzęcą, pół ludzką, miała jedynie mgliste pojęcie o przyszłości i przeszłości. Jej pamięć była jak galeria obwieszona barwnymi obrazami: twarz matki, ciepło rodzinnego gniazda, przemożny zapach samca, który pierwszy ją posiadł, słodka męczarnia macierzyństwa, straszny bezwład jej pierwszego dziecka. A jej poczucie przyszłości było zdominowane przez niejasną wizję własnej śmierci, lękiem przed czernią czającą się za żółtymi oczami kotów. Ale w jej wspomnieniach nie było logiki ani porządku, jak większość zwierząt żyła teraźniejszością, bo jeśli teraźniejszości nie dało się przeżyć, przeszłość i przyszłość i tak nie miały żadnego znaczenia. A jej teraźniejszość, ta pozbawiona nadziei niewola, wypełniała całą jej świadomość.

Była jeńcem. I niczym więcej. Ale przynajmniej miała Chwytaczkę.

I wtedy, pewnego ranka, coś się zmieniło.

Pierwsza zauważyła to właśnie Chwytaczka.

Poszukiwaczka budziła się powoli, jak zawsze czepiając się swych postrzępionych snów o drzewach. Ziewnęła potężnie i rozprostowała długie ramiona. Słońce stało już wysoko i widziała jasne błyski przenikające przez otwory siatki.

Chwytaczka wpatrywała się w wierzchołek namiotu. Miała oświetloną twarz. Poszukiwaczka spojrzała w górę.

Oko świeciło. Wyglądało, jak miniaturowe słońce schwytane w siatkę.

Poszukiwaczka podniosła się. Stojąc obok siebie, matka i dziecko z oczyma utkwionymi w Oku podeszli bliżej. Poszukiwaczka uniosła dłoń w stronę Oka. Było poza jej zasięgiem, ale rzucało cienie ich obojga na zdeptaną ziemię. Nie wydzielało ciepła, tylko świeciło.

Poszukiwaczka dopiero co obudziła się i bardzo potrzebowała się wysiusiać, wypróżnić i pozbyć się nocnych kleszczy, dostać jeść i pić. Ale nie mogła się poruszyć. Po prostu stała z szeroko otwartymi oczami i uniesionym ramieniem. Oczy zaczęły ją szczypać od kurzu i zimna, ale była w stanie tylko mrugać.

Usłyszała ciche kwilenie. Poszukiwaczka nawet nie mogła się obrócić, żeby spojrzeć na Chwytaczkę. Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło w ten sposób.

Dłoń trzymała przed twarzą. Nie uniosła jej świadomie; miała wrażenie, jakby patrzyła na dłoń kogoś innego. Palce zaciskały się i otwierały, a kciuk poruszał się tam i z powrotem.

Coś kazało jej unosić ręce i zginać je w ramionach, łokciach i nadgarstkach, uginała i prostowała nogi. Chodziła tam i z powrotem na tyle, na ile pozwalała jej siatka, najpierw w pozycji wyprostowanej, a potem na czworakach. Wkładała palce we wszystkie otwory swego ciała, dotykała wydatnej klatki piersiowej, badała kształt czaszki, a nawet miednicy. Można było odnieść wrażenie, że robi to ktoś inny, obcesowo badając jej wygląd.

Małpoludy na chwilę zostały uwolnione z władzy Oka. Ciężko dysząc, głodne i spragnione, wyciągnęły do siebie ręce. Ale wtedy niewidzialny uścisk powrócił.

Tym razem, kiedy światło zaczęło pulsować nad ich głowami, Chwytaczka usiadła i zaczęła badać ziemię, kopiąc w pyle. Znalazła gałązki i kawałki trzciny. Pocierała o siebie gałązki, rozszczepiała i składała trzciny.

Tymczasem Poszukiwaczka podeszła do siatki i zaczęła się wspinać. Proporcje jej ciała były takie same jak jej człekokształtnych przodków i potrafiła się wspinać lepiej niż którykolwiek z ludzi. Ale kiedy wdrapała się na siatkę, opanował ją lęk, bo wiedziała, że nie powinna tego robić.

I rzeczywiście, po chwili podbiegł jeden z żołnierzy.

— Ej, ty! Złaź stamtąd!

Kolba karabinu walnęła ją w twarz. Nawet nie zdołała krzyknąć. Mimo że wciąż znajdowała się we władzy Oka, spadła z siatki i z trzaskiem uderzyła w ziemię. Z ustami pełnymi krwi próbowała unieść głowę.

Zobaczyła Chwytaczkę, która siedziała na ziemi. Podniosła kawałek trzciny i zawiązała na niej węzeł. Nigdy dotąd Poszukiwaczka nie była świadkiem niczego podobnego.

Znów została zmuszona do powstania, pomimo kapiącej z ust krwi i znów utkwiła spojrzenie w Oku.