Abdikadir powiedział łagodnie:
— Tak jak obiecałem. I jeszcze jedno. — Podał jej dwa kawałki papieru, babilońskiego pergaminu, starannie złożone i zapieczętowane. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu…
— To od ciebie?
— Ode mnie i od Caseya. Jeśli to możliwe, jeśli zdołasz odnaleźć nasze rodziny…
Bisesa wzięła papiery i włożyła je do wewnętrznej kieszeni kombinezonu.
— Dopilnuję, żeby je dostali.
Casey kiwnął głową. Po chwili zawołał:
— Coś się dzieje. — Poprawił słuchawki i postukał w elektromagnetyczny czujnik wydobyty ze środka zniszczonego radia helikoptera. Spojrzał na Oko.
— Nie widzę żadnej zmiany. Ale sygnał przybiera na sile. Wygląda na to, że ktoś cię oczekuje, Biseso.
Bisesa chwyciła Josha za rękę.
— Lepiej zajmijmy miejsca.
— Gdzie? — Lekki wiaterek zmierzwił mu opadające na czoło włosy.
— Nie mam zielonego pojęcia — odparła. Czule poprawiła mu włosy. Ale wietrzyk powiał znowu, owiewając mu twarz; wietrzyk, który wiał nie wiadomo skąd w kierunku środka komnaty.
— To Oko — powiedział Abdikadir. Fruwały wokół niego kawałki papieru i trzepotały kable. — Ono robi wdech. Biseso, przygotuj się.
Wietrzyk przeszedł w wiatr wiejący w kierunku środka pomieszczenia, był tak silny, że walił Bisesę w plecy. Ciągnąc Josha za sobą i potykając się, ruszyła w stronę Oka. Unosiło się nieruchomo jak zawsze, odbijając jej zniekształcony obraz, a fruwające w powietrzu kawałki papieru i źdźbła słomy przylgnęły do jego powierzchni.
Casey odrzucił na bok słuchawki.
— Cholera! To był ostry pisk, przepalił obwody. Ktokolwiek nadaje ten sygnał, to nie ja…
— Już czas — powiedział Josh.
Tak jest, pomyślała. Na jakimś głębszym poziomie świadomości sama w to nie wierzyła. Ale teraz to się działo. Przebiegł ją dreszcz, serce zabiło mocniej; dziękowała Bogu, że czuje silną dłoń Josha.
— Spójrzcie — powiedział Abdikadir.
Po raz pierwszy od chwili, gdy je ujrzeli, Oko się zmieniało.
Błyszcząca powierzchnia Oka pulsowała jak powierzchnia rtęci, przebiegały przez nią fale i zmarszczki.
Potem zapadła się, jak błona balonu, z którego nagle spuszczono powietrze.
Bisesa zdała sobie sprawę, że patrzy w głąb lejka o srebrzysto-złotych ścianach. Wciąż widziała swoje odbicie z Joshem stojącym obok, ale ich obrazy były popękane, jak gdyby powstały w wyniku odbicia od odłamków rozbitego lustra. Wydawało się, że ów lejek jest tuż przed jej twarzą, ale zgadywała, że gdyby obeszła komnatę dookoła albo wspięła się ponad Oko czy też spuściła niżej, widziałaby ten sam lejkowaty kształt o świetlistych ścianach zbiegających się ku środkowi.
To nie był lejek, żaden zwykły trójwymiarowy obiekt, lecz deformacja otaczającej ją rzeczywistości.
Spojrzała przez ramię. Powietrze było teraz pełne iskier, które pędziły w stronę jądra implodującego Oka. Abdikadir wciąż tam był, choć wydawało się, że odsuwa się coraz dalej, a jego obraz był dziwnie rozmazany: przywarł do futryny i leżąc na ziemi, obracał się i cofał, jednak działo się to nie sekwencyjnie lecz jednocześnie. Przypominało to klatki wycięte z filmu i poskładane na chybił trafił.
— Niech was Allach prowadzi — zawołał. — Idźcie, idźcie… — Ale jego głos ginął w szumie wiatru. A potem burza światła przeszła w istną zamieć i przestała go widzieć.
Wiatr targał nią i omal nie przewrócił na ziemię. Starała się myśleć analitycznie. Próbowała liczyć oddechy. Ale miała wrażenie, że jej myśli rozszczepiły się, zdania, które usiłowała sklecić, rozpadały się na pojedyncze słowa, sylaby i litery, które mieszały się ze sobą. To Nieciągłość, pomyślała. Najpierw dała o sobie znać w skali planety, rozłupując wielkie płyty krajobrazu. Ale dotarła także do tego pomieszczenia, tnąc życie Abdikadira na kawałki, a teraz wciskała się do jej głowy, bo w końcu nawet jej świadomość była zanurzona w czasoprzestrzeni…
Popatrzyła na Oko. Światło wlewało się do jego wnętrza. W tych ostatnich chwilach znowu uległo zmianie. Lejek przeszedł w szyb, który ciągnął się do nieskończoności, ale był to szyb, który urągał prawom perspektywy, jego ściany bowiem nie zmniejszały się z odległością, ale miały wciąż te same pozorne rozmiary.
To była jej ostatnia świadoma myśl, zanim światło zalało ją całkowicie i wypełniło, pozbawiając nawet poczucia własnego ciała. Przestrzeń przestała istnieć, czas się zatrzymał, a ona była tylko pyłkiem, upartą, pozbawioną umysłu duszą. Ale przez cały czas zdawała sobie sprawę z ciepłej dłoni Josha spoczywającej w jej własnej dłoni.
Było tylko jedno Oko, chociaż miało liczne projekcje w czasoprzestrzeni. I spełniało wiele funkcji.
W ramach jednej z nich stanowiło bramę.
Brama otworzyła się. I zamknęła. W chwili czasu zbyt krótkiej, aby można ją było zmierzyć, przestrzeń otworzyła się i obróciła wokół siebie samej.
I wtedy Oko znikło. Komnata świątynna znów była pusta, jeśli nie liczyć plątaniny zniszczonego sprzętu elektronicznego i dwóch mężczyzn oraz ich wrażeń tego, co zobaczyli i usłyszeli, wrażeń, którym nie byli w stanie uwierzyć ani ich zrozumieć.
CZĘŚĆ SZÓSTA
W OKU CZASU
44. Pierworodni
Długie oczekiwanie dobiegało końca. Na kolejnym świecie narodziła się inteligencja i uciekała ze swej planetarnej kolebki.
Istoty, które obserwowały Ziemię tak długo, nigdy nie były nawet trochę podobne do ludzi. Ale kiedyś miały ciało i krew.
Narodziły się na planecie jednej z pierwszych gwiazd, monstrum bogatym w wodór, samotnym światełku we wciąż pogrążonym w mroku wszechświecie. Te pierwsze gwiazdy rozwijały się bujnie w młodym i bogatym w energię wszechświecie. Ale planety, owe tygle, w których rodziło się życie, były rzadkością, ponieważ ciężkie pierwiastki, które stanowiły ich tworzywo, dopiero miały powstać we wnętrzu gwiazd. Kiedy rozglądały się wokół, nie widziały żadnych istot podobnych do siebie, żadnych umysłów, które odbijałyby się w ich własnych.
Pierwsze gwiazdy świeciły wspaniale, ale szybko gasły. Ich nikłe pozostałości zasilały zasoby gazów w galaktyce i wkrótce pojawiło się nowe pokolenie długożyciowych gwiazd. Ale tych, którzy utknęli między umierającymi protogwiazdami, dręczyła straszliwa samotność.
A kiedy patrzyli w przyszłość, widzieli tylko powoli narastający mrok, ponieważ każde pokolenie gwiazd powstawało coraz trudniej z pozostałości poprzedniego. Miał nadejść dzień, gdy w Galaktyce zabraknie paliwa do budowy kolejnej gwiazdy i ostatnie światełko zamigocze i zgaśnie. A potem nieuchronne kleszcze entropii zadławią kosmos i wszystkie biegnące w nim procesy.
Pomimo swojej potęgi istoty te nie były poza zasięgiem czasu.
Uświadomienie sobie tej samotności doprowadziło do wieku szaleństwa. Dziwne i piękne imperia powstawały i upadały, wybuchały straszliwe wojny między istotami zbudowanymi z metalu i ciała, dziećmi owego zapomnianego świata. Wojny spowodowały zużycie znacznej części rezerw energetycznych Galaktyki i doprowadziły do wyczerpania, a nie do rozwiązania.