Выбрать главу

— Mówię ci po raz ostatni — warknął Mat. — Nie oszukuję cię. Naprawdę przyjechał bard. A teraz idź już sobie. Rand, mógłbyś powiedzieć tej kapuścianej głowie, że mówię prawdę, i żeby zostawił mnie w spokoju?

Rand ściągnął poły płaszcza i ruszył naprzód, by wesprzeć Mata, lecz nagle poczuł delikatne mrowienie w karku i niewypowiedziane słowa zamarły mu na ustach. Był obserwowany, Uczucie, które go opanowało, nie było tak przykre, jak podczas spotkania z zamaskowanym jeźdźcem, lecz mimo to wcale nie było nazbyt przyjemne, zwłaszcza że wciąż miał w pamięci tamto zdarzenie.

Szybki rzut oka na Łąkę ukazał mu tylko to, co już widział przedtem — bawiące się dzieci, ludzi przygotowujących Święto. Nikt nie patrzył w jego kierunku. Wiosenny Słup stał na uboczu, gotowy do ceremonii. Krzątanina i dziecięce okrzyki wypełniały boczne uliczki. Wszystko było tak, jak być powinno. Wyjąwszy to, że ktoś go obserwował.

Nagle coś skłoniło go do odwrócenia się i uniesienia wzroku. Na krawędzi krytego dachówką dachu karczmy siedział wielki kruk, chwiejąc się lekko w podmuchach porywistego wiatru wiejącego od gór. Głowę trzymał przekrzywioną w bok, a jedno paciorkowate oko było wpatrzone...

„We mnie” — pomyślał Rand.

Przełknął ślinę, nagle zawrzał w nim gniew. — Parszywy padlinożerca — zamruczał.

— Męczy mnie już to wgapianie się — warknął Mat, a Rand zdał sobie sprawę, że przyjaciel stoi tuż za nim i z dezaprobatą patrzy na ptaka.

Ich oczy spotkały się i jak jeden mąż sięgnęli po kamienie. Celnie rzucone odłamki skał przecięły powietrze... ale kruk się odsunął, pociski trafiły w pustkę. Ptak raz tylko machnął skrzydłami i ponownie przekrzywił głowę, kierując na nich nieruchome spojrzenie, zupełnie spokojny, jakby nic przed chwilą nie zaszło.

Rand osłupiały wpatrywał się w niego.

— Czy widziałeś kiedykolwiek, żeby kruk się tak zachowywał? — zapytał cicho.

Mat potrząsnął głową, nie spuszczając wzroku z kruka. — Nigdy. Żaden ptak się tak nie zachowuje.

— Nikczemny ptak — usłyszeli za sobą kobiecy głos, melodyjny pomimo dźwięczącego w nim tonu niesmaku — któremu nie należy ufać nawet w najlepszych czasach.

Z przenikliwym krzykiem kruk poderwał się do lotu. Uczynił to tak gwałtownie, że aż zgubił dwie czarne lotki, które powoli spadły na ziemię.

Mat i Rand odwrócili się zaskoczeni i obserwowali; jak ptak odlatuje ponad Łąką w kierunku tonących w chmurach Gór Mgły, wysoko ponad Zachodnim Lasem, jak wreszcie maleje do rozmiarów kropki i znika na zachodzie.

Rand popatrzył na kobietę. Ona również obserwowała odlot kruka, lecz w tym samym momencie odwróciła się i ich spojrzenia się spotkały. Z pewnością była to Lady Moiraine, albowiem była dokładnie taka, jak ją opisywali Mat oraz Ewin. Taka, a nawet jeszcze wspanialsza. Mógł tylko patrzeć w osłupieniu.

Kiedy usłyszał, że nazwała Nynaeve dzieckiem, wyobrażał sobie, że musi być stara — ale nie była. Ostatecznie nie był wstanie w ogóle określić jej wieku. Początkowo myślał nawet, że jest tak młoda, jak Nynaeve, ale im dłużej patrzył, tym wydawała mu się starsza. W jej ogromnych, ciemnych oczach kryła się dojrzałość, jaka nikomu nie jest dana w młodości: Przez chwilę wydawało mu się, że te oczy są jak głębokie studnie, że się w nich topi. Zrozumiał też, dlaczego Mat i Ewin określili ją jako damę z opowieści barda. W jej postawie była szlachetność, a otaczająca ją atmosfera władzy spowodowała, że Rand poczuł się nagle niezgrabny i niezręczny. Była niska, sięgała mu zaledwie do klatki piersiowej, ale w prezencji miała coś takiego, co kazało wierzyć, że taki wzrost jest właśnie najbardziej właściwy, toteż Rand poczuł się nagle zupełnie, nieodpowiednio duży.

Była całkowicie inna niż wszyscy ludzie, których dotąd spotkał. Szeroki kaptur jej płaszcza ocieniał twarz i miękkie ciemne loki. Nigdy jeszcze nie widział dorosłej kobiety z nie zaplecionymi włosami. W Dwu Rzekach każda dziewczyna z niecierpliwością oczekiwała chwili, gdy Koło Kobiet jej wioski orzeknie, że jest już wystarczająco dorosła, aby nosić warkocz. Ubiór Lady Moiraine był równie dziwny. Płaszcz z błękitnego aksamitu obrzeżony był grubym srebrnym haftem w kształcie liści, kwiatów i pnączy. Ciemniejsza od płaszcza, kremowo nakrapiana niebieska suknia, leciutko połyskiwała. Naszyjnik z ciężkich złotych ogniw wisiał na piersiach. Dużo delikatniejszy łańcuszek spinał jej włosy, rozbłyskując na czole niebieskim kamieniem. Szeroka złota plecionka opinała talię, a na środkowym palcu lewej ręki nosiła złoty pierścień w kształcie węża pożerającego własny ogon. Rand oczywiście nigdy nie widział jeszcze takiego pierścienia, lecz rozpoznał Wielkiego Węża, symbol wieczności, starszy nawet niż Koło Czasu.

„Bardziej zdobne niźli jakikolwiek ubiór świąteczny” powiedział przedtem Ewin i miał rację. Nigdy nikt nie ubierał się tak w Dwu Rzekach. Nigdy.

— Dzień dobry pani... eh, Lady Moiraine — zająknął się Rand, czując jednocześnie, jak się rumieni.

Uśmiechnęła się, a Rand poczuł, że bardzo chciałby coś dla niej zrobić, coś, co usprawiedliwiłoby dalszą jego obecność przy niej. Zdawał sobie sprawę, że ten uśmiech jest przeznaczony dla wszystkich, niemniej czuł się tak, jakby skierowany był wyłącznie do niego. Było naprawdę, jakby w urzeczywistnionej opowieści barda. Na twarzy Mata zastygł głupawy uśmiech.

— Znacie moje imię — powiedziała uradowana.

Jak gdyby nie rozumiała, że jej obecność w wiosce, choćby nie wiadomo jak krótka, miała dostarczyć tematu do rozmów przynajmniej na rok.

— Ale musicie mówić do mnie Moiraine, a nie lady. A jak wy się nazywacie?

Ewin wyrwał się, zanim któryś z przyjaciół był w stanie cokolwiek wykrztusić.

— Nazywam się Ewin Finngar, pani. Ja im powiedziałem, jak masz na imię i stąd wiedzą. Słyszałem, jak wypowiadał je Lan, ale wcale nie podsłuchiwałem. Dotychczas nikt taki jak ty, pani, nigdy nie pojawił się w Polu Emonda. Na Bel Tine przyjechał także bard. I dzisiaj jest Noc Zimowa. Czy przyjdziesz do mego domu? Matka upiekła ciastka z jabłkami.

— Będę musiała się zastanowić — odpowiedziała, kładąc Ewinowi dłoń na ramieniu. W jej oczach błysnęło rozbawienie, lecz wyraz twarzy nie uległ zmianie. — Nie wiem, czy jestem w stanie konkurować z bardem, Ewin. Natomiast wszyscy musicie mówić do mnie Moiraine. Spojrzała wyczekująco na Randa i Mata.

— Ja nazywam się Matrim Cauthon, La... eh, Moiraine odrzekł Mat. Wykonał sztywny, niezgrabny ukłon i oblał się rumieńcem.

Rand zastanawiał się, czy też powinien coś takiego zrobić, tak jak o tym słyszał w opowieściach, lecz gdy zobaczył efekt usiłowań Mata, poprzestał na zwykłym wypowiedzeniu swego imienia. Tym razem udało mu się nie zająknąć.

Moiraine patrzyła na przemian to na niego, to na Mata. Rand pomyślał, że jej uśmiech, samymi kącikami ust, przypominał sposób, w jaki uśmiechała się Egwene, kiedy coś ukrywała.

— Mogę mieć od czasu do czasu kilka drobnych spraw do załatwienia — powiedziała. — Może zechcecie mi towarzyszyć? — Zaśmiała się, widząc, jak niemal podskoczyli z radości. A po chwili dodała: — Bardzo proszę.

Rand zaskoczony poczuł, jak wsuwa mu monetę w dłoń i zaciska ją potem obiema rękoma.

— Nie ma potrzeby — zaczął, lecz uciszyła go gestem, dając monetę Ewinowi, a potem ujmując dłoń Mata w ten sam sposób, w jaki zrobiła z Randem.

— Oczywiście, że jest — powiedziała. — Nie mogę od was wymagać pracy za darmo. Potraktujcie to jako symbol naszej umowy. Będzie wam przypominać, że zgodziliście się przyjść do mnie, kiedy tylko poproszę.