Padan Fain był bladym, ponurym człowiekiem o szczupłych ramionach i wielkim haczykowatym nosie. Zawsze roześmiany, jak gdyby znał jakiś żart, którego poza nim nie znał nikt. Wraz ze swoim wozem pojawiał się w Polu Emonda każdej wiosny, odkąd tylko Rand pamiętał.
W momencie, w którym z brzękiem uprzęży zaprzęg stanął, drzwi gospody otworzyły się, ukazując całą Radę Wioski z panem al’Vere i Tamem na czele. Kroczyli powoli, pomiędzy ludźmi; którzy wyrażali pełne podniecenia prośby o igły, koronki, książki i dziesiątki innych rzeczy. Tłum niechętnie rozstępował się, aby ich przepuścić, by natychmiast po ich przejściu znowu się ścieśnić. Gwar nie przycichał nawet na chwilę. Przede wszystkim domagano się informacji.
W oczach mieszkańców wioski igły, herbata oraz inne tego typu towary stanowiły tylko połowę ładunku znajdującego się na wozie. Równie ważnym towarem było słowo z daleka, wieści ze świata leżącego poza krainą Dwu Rzek. Niektórzy handlarze po prostu mówili wszystko, co wiedzieli, wyrzucając to z siebie jednym strumieniem, jak stos śmieci, o które nie warto się troszczyć. Inni chcieli, aby wszystko z nich wyciągać, mówili niechętnie, jakby z łaski. Fain jednak mówił dużo, przędąc opowieść, jakby sam był bardem. Pozostawanie w centrum uwagi sprawiało mu przyjemność, skupiwszy na sobie dziesiątki oczu, stąpał dumnie jak mały kogut. Randowi przyszło na myśl, że handlarz może być niezbyt zadowolony, gdy dowie się o obecności w Polu Emonda prawdziwego barda.
Handlarz poświęcał członkom Rady Wioski oraz jej mieszkańcom mniej więcej tyle samo uwagi, ile kosztowało go zawiązanie lejców, to znaczy po prostu wcale się nimi nie przejmował. Kiwał głową, lecz te skinienia nie były skierowane do nikogo w szczególności. Uśmiechał się milcząco i machał leniwie ręką do osób, z którymi się przyjaźnił, choć gest ten wyrażał w tym przypadku uczucie człowieka o dosyć chłodnej naturze, sprowadzające się do wzajemnego poklepywania po plecach, bez nawiązywania żadnych ściślejszych więzi.
Coraz silniej odzywały się głosy domagające się informacji, lecz Fain, zajmując się jakimiś drobnostkami przy koźle, czekał, tłum osiągnie zadowalające go rozmiary. Członkowie Rady Wioski stali w milczeniu. Za wszelką cenę starali się zachować swoją godność i tylko gęstniejące nad ich głowami chmury tytoniowego dymu wskazywały, ile ich to musi kosztować.
Rand i Mat przepychali się przez tłum, starając się dotrzeć da: wozu najbliżej jak było można. Rand skapitulowałby już w połowie drogi, Mat jednak prześlizgiwał się w jakiś sposób nędzy ludźmi, ciągnąc go za sobą, aż nie stanęli bezpośrednio za Radą Wioski.
— Obawiałem się, że przez całe święto pozostaniesz na farmie. — To Perrin Aybara krzyczał do Randa przez zgiełk. Pół głowy niższy od niego, kędzierzawy uczeń kowala był tak mocno zbudowany, że wyglądał prawie jak półtora człowieka; grubością barków i ramion mógł rywalizować z samym panem Luhhanem. Z łatwością przedarłby się przez tłum, ale nie potrafił zachowywać się w ten sposób. Zamiast tego poruszał się ostrożnie, przepraszając grzecznie ludzi, którzy i tak niewiele poza handlarzem byli w stanie dostrzec. W ten sposób, uważając, by nikogo nie potrącić, dotarł wreszcie do miejsca, w którym stali Rand i Mat.
— Wyobraźcie sobie — powiedział, kiedy stanął obok — Bel Tine i handlarz, razem. Założę się, że na pewno przywiózł fajerwerki.
— Nie wie nawet ćwierci o tym, co się dzieje — zaśmiał się Mat.
Perrin spojrzał na niego podejrzliwie, potem przeniósł pytający wzrok na Randa.
— To prawda — wykrzyknął Rand, a potem wskazał na rosnący tłum, w którym wszyscy przekrzykiwali się nawzajem. Później, wszystko ci wyjaśnię później. Później, powiedziałem!
W tej samej chwili Padan Fain stanął na koźle, a tłum uspokoił się natychmiast. Słowa Randa eksplodowały w nagle zapadłej ciszy, zaskakując handlarza w dramatycznej pozie, z jednym ramieniem wysuniętym do przodu i do połowy otwartymi ustami. Wszystkie oczy zwróciły się na Randa. Mały, kościsty mężczyzna na wozie, spodziewając się, że wszyscy z zapartym tchem wyczekują jego pierwszych słów, obdarzył go ostrym, badawczym spojrzeniem.
Twarz Randa poczerwieniała, żałował, że nie jest wzrostu Ewina i nie może się schować. Jego przyjaciele również poruszyli się niespokojnie. Dopiero rok temu Fain po raz pierwszy zwrócił na nich uwagę, traktując ich jak dorosłych mężczyzn. Zazwyczaj nie poświęcał czasu nikomu zbyt młodemu, po to by zachęcić do kupna towarów znajdujących się, w wozie. Rand obawiał się, że znów może zostać relegowany przez handlarza do grupy dzieci.
Z głośnym pomrukiem dezaprobaty Fain szarpnął poły swego grubego płaszcza.
— Nie, bynajmniej nie później — zadeklamował, na powrót przybierając dumną pozę — będę mówił teraz. Mówiąc, wykonywał szerokie gesty, jakby rozrzucał słowa nad tłumem.
— Myślicie, że macie kłopoty w Dwu Rzekach, czyż nie jest tak? Cóż, cały świat obecnie pogrąża się w nieszczęściu, od północy po południe, od zachodu na wschód, od Wielkiego Ugoru aż po Morze Sztormów, od Oceanu Aryth do Pustkowi Aiel. A nawet dalej. Mówicie, że zima była sroższa niż kiedykolwiek przedtem, że krew gęstniała w żyłach i pękały kości? Zima była mroźna i sroga wszędzie. Na Ziemiach Granicznych waszą zimę nazwano by wiosną. Ale wiosna nie przyszła, powiadacie? Wilki pozagryzały wasze owce? Wilki atakowały ludzi? Nie tak się rzeczy miały? Cóż, powiem wam. Wiosna opóźnia się wszędzie. Wszędzie grasują wilki, spragnione czegoś, w czym mogłyby zatopić swe kły, czy będzie to owca, krowa, czy człowiek. Lecz były tej zimy rzeczy gorsze niż wilki: Są tacy, którzy chcieliby mieć tak niewielkie kłopoty, jakie wy macie — przerwał i popatrzył wyczekująco.
— Co może być gorszego od wilków, zabijających owce i ludzi? — domagał się odpowiedzi Cenn Buie.
Wokół rozległy się aprobujące szmery.
— Ludzie, zabijający ludzi! — Złowieszcze tony, pobrzmiewające w odpowiedzi handlarza, wywołały w tłumie wzmagający się szmer zaskoczonych pomruków. — Myślę, że to jest wojna: Wojna opanowała Ghealdan, wojna i szaleństwo. Śniegi Lasu Dhallin są czerwone od ludzkiej krwi. Powietrze pełne jest kruków i ich wrzasku. Armie maszerują do Ghealdan. Narody, arystokracja i wszyscy wielcy wysyłają swych żołnierzy w bój.
— Wojna — usta pana al’Vere z trudem sformułowały niecodzienne słowo. Nikt w Dwu Rzekach nie miał nigdy nic wspólnego z wojną. — Po co oni toczą wojnę?
Grymas wypełzł na twarz Faina i Rand miał wrażenie, że kpi on z izolacji wieśniaków, wyśmiewa ich ignorancję. Handlarz pochylił się do przodu, jakby chciał powierzyć burmistrzowi sekret, ale jego szept był tak głośny, że słyszeli go wszyscy.
— Podniesiono na powrót sztandar Smoka. I ludzie gromadzą się, by z nim walczyć. Albo go wesprzeć.
Tłum westchnął, a Rand zatrząsł się mimowolnie.
— Smok — zajęczał ktoś. — Sam Czarny jest w Ghealdan!
— Nie sam Czarny — zamruczał Haral Luhhan. — Smok nie jest Czarnym. A ten i tak jest fałszywym Smokiem.
— Posłuchajmy, co pan Fain ma do powiedzenia — burmistrz bezskutecznie próbował uciszyć tłum.
Wszyscy wrzeszczeli przekrzykując się nawzajem.
— Równie źle, gdyby to był sam Czarny!
— Smok sprowadził pęknięcie świata, czyż nie?
— Rozpoczął je. Wywołał Czas Szaleństwa!