Выбрать главу

Rand nie zwracał uwagi na tłum. Usiadł na skraju starego fundamentu, owinął się dokładnie płaszczem i zapatrzył na drzwi gospody. Ghealdan. Tar Valon. Same nazwy były dziwne i ekscytujące. Oznaczały miejsca, które pojawiały się tylko w przekazach handlarzy i w opowieściach kupieckich strażników. Aes Sedai, wojny, fałszywe smoki — stawali się materią opowieści, jakie słyszało się później przy płonącym ogniu, gdy świeca rzucała osobliwe cienie na ściany a wiatr wył w okiennicach. W sumie, sądził raczej, że woli mieć do czynienia ze śnieżycami i wilkami. Jednak świat musi być inny niż w Dwu Rzekach, taki jaki żyje w opowieści barda. Przygoda. Całe życie jak jedna długa przygoda.

Powoli tłum wieśniaków się rozpraszał, rozchodzili się mrucząc i potrząsając głowami. Wit Congar zatrzymał się i patrzył na opuszczony wóz tak, jakby spodziewał się znaleźć wewnątrz jakiegoś innego, ukrytego handlarza. W końcu zostało tylko kilku młodzieńców. Mat i Perrin powoli zbliżyli się do miejsca, w którym siedział Rand.

— Nie wyobrażam sobie cóż bard mógłby zaproponować bardziej interesującego — zaczął podniecony Mat. — Ciekawe; czy uda nam się zobaczyć tego fałszywego Smoka?

Perrin potrząsnął kędzierzawą głową.

— Ja nie mam na to ochoty. Może gdzieś indziej, ale nie w Dwu Rzekach. Nie, o ile oznacza to wojnę.

— Ani wtedy, gdyby miało oznaczać to obecność Aes Sedai — dodał Rand. — Przypomnijcie sobie, kto spowodował Pęknięcie. Smok je rozpoczął, ale to w rzeczywistości Aes Sedai przełamały świat.

— Słyszałem kiedyś opowieść — powiedział wolno Mat. Od strażnika kupca wełny. Mówił, że Smok odrodzi się wtedy, gdy ludzkość będzie tego najbardziej potrzebować i uratuje nas wszystkich.

— Cóż, był głupcem, jeżeli w to wierzył. — Głos Perrina brzmiał twardo. — A ty byłeś głupcem, ponieważ go słuchałeś.

Perrin był człowiekiem niezwykle spokojnym, trudno było go wyprowadzić z równowagi. Czasami jednak szczególnie dzikie pomysły Mata wywoływały u niego irytację, jej ślad dawał się teraz odnaleźć w tonie głosu.

— Przypuszczam, że jemu się wydaje, iż żyjemy obecnie w nowym Wieku Legend.

— Nie powiedziałem, że wierzę w tę opowieść — bronił się Mat. — Słyszałem ją tylko. Nynaeve słyszała ją również i miałem wrażenie, że ma ochotę obu nas, strażnika i mnie, obedrzeć ze skóry. Powiedział, ten strażnik, jeszcze, że wielu wierzy, tylko boją się powiedzieć, boją się Aes Sedai i Synów Światłości. A gdy Nynaeve nas przyłapała, nie chciał powiedzieć już nic więcej. Poskarżyła się kupcowi i ten oznajmił, że wyrzuci strażnika z pracy.

— I dobrze zrobił — powiedział Perrin. — Smok ma nas uratować? Brzmi to jak rozmowa z Coplinem.

— W jakiej potrzebie musielibyśmy się znajdować, żeby pragnąć pomocy od Smoka? — zadumał się Rand. — To tak, jakby prosić o pomoc samego Czarnego.

— On czegoś takiego nie powiedział — Matowi zrobiło się nieprzyjemnie. — Nie mówił też nic o nowym Wieku Legend. Powiedział tylko, że świat zostanie rozdarty przez przyjście Smoka.

— I to nas na pewno uratuje — sucho dodał Perrin następne Pęknięcie.

— Niech sczeznę — wymruczał Mat. — Przekazuję wam tylko to, co powiedział strażnik.

Perrin potrząsnął głową.

— Ja chciałbym jedynie, aby ten fałszywy Smok i Aes Sedai zostały tam, gdzie są. Tylko w ten sposób można uratować Dwie Rzeki.

— Myślisz, że one rzeczywiście należą do Sprzymierzeńców Ciemności? — Mat zmarszczył brwi w namyśle.

— Kto? — zapytał Rand.

— Aes Sedai.

Rand spojrzał na Perrina, który wzruszył ramionami.

— Opowieści — zaczął powoli, lecz Mat przerwał mu natychmiast.

— Nie we wszystkich opowieściach nazywano je sługami Czarnego, Rand.

— Mat, w imię Światłości — odrzekł Rand — spowodowały Pęknięcie. Czegoż jeszcze ci trzeba?

— Pewnie masz rację — westchnął Mat, lecz po chwili uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy. — Stary Bili Congar mówi, że oni nie istnieją. Aes Sedai. Sprzymierzeńcy Ciemności. Uważa, że historie o nich to bajki. Mówi, że nie wierzy nawet w samego Czarnego.

Perrin sapnął.

— Coplin przekazuje słowa Congara. Czego jeszcze można się po tym spodziewać.

— Stary Bili wezwał Czarnego pełnym imieniem. Założę się, że tego nie wiecie.

— Światłości — z piersi Randa wydarło się westchnienie.

Uśmiech Mata stał się szerszy.

— To było zeszłej wiosny, tuż przed tym, zanim na jego pole, tylko na jego, spadła plaga gąsienic. Tuż przed tym, zanim wszyscy w jego domu zapadli na żółtą gorączkę. Słyszałem, jak to mówił. A kiedy wciąż twierdził, że nie wierzy, prosiłem, aby zrobił to jeszcze raz, a wtedy rzucił we mnie czymś ciężkim.

— Jesteś wystarczająco głupi, żeby to zrobić, nieprawdaż Matrimie Cauthon?

Nynaeve al’Meara podeszła do nich, jej przewieszony przez ramię czarny warkocz niemalże najeżył się gniewem. Rand poderwał się na nogi. Wiedząca była szczupła i dużo niższa od nich, ledwie sięgała Matowi do ramienia, teraz jednak wydawała się nad nimi górować, nieważne było, że jest młoda i piękna.

— Podejrzewałam wtedy Bila Congara o coś takiego, myślałam jednak, że masz wystarczająco dużo rozsądku, aby się z niego nie wyśmiewać. Jesteś już wystarczająco stary, Matrimie Cauthon, aby się ożenić, a wygląda na to, że powinieneś dalej trzymać się matczynej spódnicy. Następną rzeczą, jakiej spróbujesz, będzie wezwanie imienia Czarnego.

— Nie, Wiedząca — protestował Mat, którego wygląd mówił, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. .- To był stary Bili... to znaczy pan Congar, nie ja! Psiakrew, ja...

— Uważaj na to, co mówisz, Matrim!

Rand wyprostował się trochę, nie zwracała teraz na niego uwagi. Perrin wydawał się równie zmieszany. Później każdy z nich będzie narzekał, że dał się zbesztać dziewczynie niewiele starszej od siebie, w tej chwili jednak różnica wieku między nimi zdawała się większa. Wielu tak potem postępowało, niektórzy nawet sarkali w obecności Nynaeve. Nie należało to do rzeczy zbyt bezpiecznych, zwłaszcza wtedy, gdy była wściekła. Laska, którą nosiła, była grubsza na jednym końcu, na drugim zaś wyposażona była w poręczny uchwyt. Każdego, kto próbował się z niej naśmiewać, potrafiła bez wahania uderzyć jak Cepem, po głowie, po nogach, po rękach — nie bacząc na jego wiek czy pozycję.

Wiedząca do tego stopnia skupiła na sobie jego uwagę, że nie zauważył, iż nie jest sama. Kiedy zrozumiał swoją pomyłkę, rzeczywiście nabrał ochoty, aby się oddalić, niezależnie od tego, co Nynaeve miałaby powiedzieć lub zrobić później.

Kilka kroków za Wiedzącą stała Egwene, uważnie przypatrując się całej scenie. Wzrostem równa Nynaeve, jak ona ubrana w ciemne kolory, mogła być w tej chwili odbiciem jej nastroju. Ręce splotła na piersiach, zaciśnięte usta wyrażały dezaprobatę. Kaptur szarego płaszcza ocieniał jej twarz, w ciemnych oczach nie było śladu rozbawienia.

„Powinno być tak — pomyślał Rand i by dwuletnia różnica wieku dawała mi przewagę.”

Ale nie było na to sposobu. Przeważnie nie miał żadnych problemów, rozmawiając z którąkolwiek z wiejskich dziewczyn, zupełnie inaczej niż Perrin, lecz kiedykolwiek Egwene wpatrzyła się w niego głęboko, z oczyma rozwartymi tak szeroko, jakby poświęcała mu całą swoją uwagę, po prostu nie był w stanie sklecić najprostszego zdania. Być może będzie mógł odejść, gdy Nynaeve skończy. Lecz wiedział, że tak się nie stanie, mimo iż nie rozumiał dlaczego.