Rozległo się pukanie do drzwi i do środka zajrzała jedna ze służących, Gilda. Miała ściągnięte usta, a w jej oczach czaił się niepokój.
— Panie Gill, proszę zaraz przyjść. W głównej sali są Białe Płaszcze.
Pan Gill poderwał się z przekleństwem na ustach, a strącony ze stołu kot wywędrował z pokoju, naprężając ogon z obrazy.
— Już idę. Biegnij im powiedzieć, że już idę, a potem trzymaj się od nich z daleka. Słyszysz co mówię, dziewczyno? Trzymaj się od nich z daleka.
Gilda pokiwała głową i zniknęła.
— Ty lepiej tu zostań — powiedział Loialowi.
Parsknięcie Ogira zabrzmiało jak rozdzieranie prześcieradeł.
— Nie mam najmniejszej ochoty na następne spotkanie z Synami Światłości.
Oko pana Gilla padło na planszę do gry w kamienie i jego nastrój jakby się polepszył.
— Zdaje się, że później będziemy musieli zacząć grę od nowa.
— Nie ma potrzeby. — Loial wyciągnął rękę w stronę półek i wyciągnął jedną z książek. Oprawiony w płótno tom zniknął w jego dłoniach. — Możemy grać dalej od tego miejsca, w którym skończyliśmy. Teraz twoja kolej.
Pan Gill skrzywił się.
— Jak nie jedno, to drugie mruknął, wychodząc z pokoju.
Rand szedł za nim, ale wolnym krokiem. Podobnie jak Loial nie miał najmniejszej ochoty spotkać się z Synami.
„Ten człowiek jest w sercu tego wszystkiego.”
Zatrzymał się przy drzwiach do głównej sali, skąd widział, co się dzieje w środku, i dostatecznie daleko, by jak na to liczył — nikt go tam nie dojrzał.
W sali panowała głucha cisza. Na samym jej środku stało pięciu Białych Płaszczy, ostentacyjnie ignorowanych przez ludzi siedzących przy stołach. Jeden z nich miał pod słońcem na płaszczu wyszytą dodatkowo srebrną błyskawicę podoficera. Lamgwin stał oparty o ścianę przy frontowych drzwiach, pracowicie czyścił sobie drzazgą paznokcie. Pozostali czterej strażnicy wynajęci przez pana Gilla stali rozstawieni w równych odstępach pod tą samą ścianą, wszyscy mocno się pilnowali, by nie zwracać uwagi na Białe Płaszcze. Jeśli Synowie Światłości zauważyli cokolwiek, to nie dali tego po sobie poznać. Jedynie podoficer wykazywał jakiekolwiek emocje, w oczekiwaniu na karczmarza niecierpliwie otrzepywał o dłoń swe rękawice ze stalowymi wierzchami.
Pan Gill przeszedł przez izbę w jego stronę, przezornie zachowując neutralny wyraz twarzy.
— Niechaj was Światłość oświeci — powiedział, kłaniając się starannie, nie głęboko, lecz też nie na tyle lekko, by ten ukłon uznano za lekceważący — i naszą dobrą Królową Morgase. W czym mogę pomóc...
— Nie mam czasu wysłuchiwać twych bzdur, karczmarzu — warknął podoficer. — Byłem już dziś w dwudziestu karczmach, każda po kolei to gorszy chlew niż poprzednia, i odwiedzę jeszcze dwadzieścia do zachodu słońca. Szukam Sprzymierzeńców Ciemności, pewnego chłopca z Dwu Rzek...
Twarz pana Gilla ciemniała z każdym jego słowem. Nadął się tak, jakby miał zaraz eksplodować, aż wreszcie eksplodował, sam teraz wchodząc w słowo Białemu Płaszczowi.
— W moim przybytku nie ma Sprzymierzeńców Ciemności! Tu każdy człowiek jest wiernym poddanym Królowej!
— Tak, a już my wszyscy wiemy, jakie są poglądy Morgase — podoficer wypowiedział imię Królowej z szyderczym grymasem — i jej wiedźmy z Tar Valon, nieprawdaż?
Szuranie krzeseł było głośne. Nagle wszyscy ludzie przebywający w izbie powstali. Stali nieruchomo jak posągi, wszyscy jednak wpatrywali się groźnie w Białe Płaszcze. Podoficer zdawał się tego nie zauważać, lecz stojąca za jego plecami czwórka rozejrzała się niespokojnie dookoła.
— Pójdzie nam z tobą łatwiej, karczmarzu — powiedział podoficer — jeśli będziesz współpracował. Czasy nie są łaskawe dla tych, którzy ukrywają Sprzymierzeńców Ciemności. Nie sądzę, by karczma ze smoczym kłem na drzwiach potrafiła przyciągnąć gości. Nietrudno o pożar, jak się ma coś takiego.
— Wynoście się stąd natychmiast — rzekł spokojnie pan Gill — bo inaczej poślę po gwardzistów Królowej, żeby wywieźli to, co z was zostanie, na śmietnisko.
Miecz Lamgwina wysunął się zgrzytliwie z pochwy i zaraz takie samo chropawe tarcie stali o skórę rozległo się wielokrotnym echem w całej izbie, gdy nagle we wszystkich dłoniach pojawiły się miecze i sztylety. Służące umknęły w stronę drzwi.
Podoficer rozejrzał się dookoła z pełnym pogardy niedowierzaniem.
— Smoczy kieł...
— Ci nie pomoże, kiedy doliczę do pięciu — dokończył za niego pan Gill. Podniósł zaciśniętą pięść i wystawił palec wskazujący. — Jeden...
— Chyba jesteś szalony, karczmarzu, skoro ośmielasz się grozić Synom Światłości.
— Białe Płaszcze nie mają prawa pobytu w Caemlyn. Dwa...
— Naprawdę myślisz, że to się na tym skończy?
— Trzy...
— Wrócimy — warknął podoficer, a potem pośpiesznie dał swym ludziom znak do odwrotu, udając przy tym, że wychodzi zgodnie z instrukcjami i w dogodnym dla siebie momencie. Na zawadzie stanęła mu w tym skwapliwość, z jaką pozostali Synowie ruszyli do drzwi, nie biegiem co prawda, jednak wcale nie tając, że pragną znaleźć się jak najszybciej na zewnątrz.
Lamgwin zastawił drzwi, sobą i swoim mieczem, ustępując drogi dopiero w odpowiedzi na gwałtowne machanie pana Gilla. Kiedy Białe Płaszcze już sobie poszły, karczmarz opadł ciężko na krzesło. Potarł dłonią czoło, a potem zagapił się na tę dłoń, jakby się dziwił, że nie jest pokryta potem. Wszyscy ludzie w izbie usiedli z powrotem, śmiejąc się z tego, co zrobili. Kilku podeszło do pana Gilla, żeby go poklepać po ramieniu.
Na widok Randa karczmarz wstał chwiejnie z krzesła i podszedł do niego.
— Kto by pomyślał, że ze mnie taki bohater — powiedział ze zdumieniem. — Światłości, oświeć mnie. Otrząsnął się nagle, a jego głos odzyskał już prawie normalną barwę. — Będziecie musieli się ukryć, dopóki jakoś nie wywiozę was z miasta.
Obejrzawszy się ostrożnie przez ramię w stronę izby, popchnął Randa w głąb korytarza.
— Ta banda tu wróci — rzekł. — Może też się pojawić kilku szpiegów, którzy za dnia noszą czerwień. Po tym moim skromnym przedstawieniu, wątpię, czy ich obchodzi, czy wy tu jesteście, czy nie, ale postąpią tak, jakbyście tu jednak byli.
— To szaleństwo — zaprotestował Rand. Na gest karczmarza, zniżył głos. — Białe Płaszcze nie mają powodu, żeby mnie szukać.
— Nie wiem, jakie to powody, chłopcze, ale z całą pewnością szukają ciebie i Mata. W coś ty się wdał? Elaida i na dodatek Białe Płaszcze.
Rand podniósł ręce w geście sprzeciwu, ale zaraz pozwolił im opaść. To nie miało żadnego sensu, ale słyszał przecież, co mówił podoficer.
— A co z panem? Białe Płaszcze narobią panu kłopotów nawet jeśli nas nie znajdą.
— Tym się nie przejmuj, chłopcze. Gwardia Królowej nadal broni prawa, nawet jeśli pozwala zdrajcom chełpić się tutaj swą bielą. Jeśli chodzi o noc... cóż, Lamgwin i jego kompani nie zaznają za wiele snu, ale aż mi żal tego, kto spróbuje zostawić znak na moich drzwiach.
Pojawiła się Gilda, dygnęła pośpiesznie przed panem Ginem i powiedziała:
— Panie, jest... jest tu jakaś dama. W kuchni. — Była wyraźnie zgorszona taką kombinacją. — Pyta o pana Randa, sir, i pana Mata, po imieniu.
Rand i karczmarz wymienili zdziwione spojrzenia.
— Chłopcze — powiedział pan Gill — gdyby naprawdę udało ci się ściągnąć lady Elayne z Pałacu do mojej karczmy, to wszyscy skończylibyśmy przed obliczem kata.