— Przecież jesteśmy w Caemlyn — zaprotestowała Egwene. — Nie dopadną nas dopóty, dopóki...
— Nie dopadną? — przerwał jej brutalnie Strażnik. — Pomory gromadzą coraz większe siły w okolicy. Tak wynika ze śladów, jeśli się wie, czego szukać. Już jest więcej trolloków niż potrzebne do pilnowania wszystkich dróg wyjazdowych z miasta, co najmniej kilkanaście taranów. Powód może być tylko jeden: kiedy Pomory zgromadzą dostatecznie liczebne siły, wejdą po was do miasta. Ten czyn może spowodować, że połowa wojsk z południa pomaszeruje do Ziem Granicznych, jednak istnieją dowody, że oni są gotowi pójść na takie ryzyko. Wszyscy trzej zbyt długo już przed nimi uciekacie. Wygląda na to, że z waszego powodu w Caemlyn wybuchnie nowa wojna z trollokami, pasterzu.
Egwene załkała spazmatycznie, a Perrin potrząsnął głową, jakby chciał zaprzeczyć. Rand poczuł, jak skręca mu się żołądek na myśl o trollokach na ulicach Caemlyn. Wszyscy ci ludzie skaczący sobie do gardeł, zupełnie niepomni prawdziwego niebezpieczeństwa, które tylko czeka, by sforsować mury. Co oni zrobią, gdy znienacka znajdą wokół siebie mordujące ich trolloki i Pomory? Wyobraźnia podsuwała mu płonące wieże, płomienie przeżerające kopuły, trolloków grasujących po krętych ulicach i zaułkach Wewnętrznego Miasta. Sam Pałac w płomieniach. Elayne, Gawyn i Morgase... martwi.
— Jeszcze nie — powiedziała Moiraine roztargnionym głosem. Jej uwaga była wciąż skupiona na Macie. — Gdyby udało nam się jakoś wymknąć z Caemlyn, Półludzi nic tu nie zainteresuje. Gdyby. Tyle tych gdyby.
— Byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy byli martwi — oświadczył niespodzianie Perrin, a Rand poderwał się, słysząc echo własnych myśli. Perrin nadal wpatrywał się w podłogę wzrokiem o mocy pioruna, a w jego głosie słychać było gorycz.
— Gdzie nie pojedziemy, ściągamy za sobą ból i cierpienie. Lepiej byłoby dla wszystkich, gdybyśmy byli martwi.
Nynaeve już chciała go zaatakować, z twarzą w połowie rozwścieczoną, a w połowie zmartwioną i pełną lęku, lecz Moiraine ją ubiegła.
— Jaki twoim zdaniem byłby zysk, dla ciebie czy kogoś innego, ze śmierci? — spytała Aes Sedai. Mówiła spokojnym choć ostrym tonem. — Jeśli Pan Grobu zdobył tyle swobody, że mógł, jak się obawiam, dotknąć Wzoru, to z jeszcze większą łatwością dopadnie was martwych niż żywych. Jako martwi nikomu już nie pomożecie, ani ludziom, którzy wam pomogli, ani przyjaciołom ani też swym rodzinom w Dwu Rzekach. Cień zapada nad światem i żaden z was nie stawi mu oporu, jeśli będzie martwy.
Perrin uniósł głowę, by na nią spojrzeć, a Rand wzdrygnął się. Tęczówki oczu przyjaciela były bardziej żółte niż brązowe. Z tymi zmierzwionymi włosami i pełnym napięcia spojrzeniem, było w nim coś... Rand nie potrafił tego przeniknąć, by móc to jakoś określić.
Perrin przemawiał cichym, jednostajnym głosem, który nadawał jego słowom więcej wagi, niż gdyby krzyczał. Nie stawimy mu oporu również jako żywi ludzie, prawda?
— Później się będę z tobą kłócić — powiedziała Moiraine — Twój przyjaciel mnie teraz potrzebuje.
Stanęła z boku, dzięki czemu wszyscy widzieli Mata wyraźnie. Wciąż wpatrywał się w nią wzrokiem przepełnionym wściekłością, nie poruszył się i nie zmienił pozycji. Na twarzy wystąpił mu pot, a wargi wykrzywione niezmiennym grymasem były bezkrwiste. Wydawało się, że całą swoją moc koncentruje na tym, by dosięgnąć Moiraine sztyletem przytrzymywanym przez Lana.
— Czy może już o nim zapomniałeś?
Perrin z zażenowaniem wzruszył ramionami i nie mówiąc słowa rozłożył ręce.
— Co mu jest? — spytała Egwene, a Nynaeve dodała:
— Czy to zaraźliwe? Mogę się jeszcze nim zająć. Jakoś się nie zaraziłam, niezależnie od tego, co to jest.
— Och, to jest zaraźliwe — powiedziała Moiraine — a twoja... ochrona nie uratuje cię.
Wskazała sztylet z rubinową rękojeścią, uważając, by nie dotknąć go palcem. Ostrze zadrżało, gdy Mat naprężył się, by ją dosięgnąć.
— Sztylet pochodzi z Shadar Logoth. Nie ma ani jednego kamyka w tym mieście, który nie byłby skażony i niebezpieczny, by można go było wynieść poza jego mury, a to jest coś większego niż kamyk. Kryje się w nim zło, które zabiło Shadar Logoth, i to zło kryje się teraz także w Macie. Podejrzliwość i nienawiść tak silna, że nawet jego najbliżsi wydają mu się wrogami, zakorzeniona tak głęboko, że w końcu potrafi myśleć tylko o zabijaniu. Wynosząc sztylet poza mury Shadar Logoth uwolnił ziarno zła od tego, co przywiązywało je do miasta. Zło będzie się w nim burzyło, a czasami zanikało, jednakże bitwa w jogo wnętrzu już prawie się dokonała i on sam nieomal został pokonany. Wkrótce, jeśli go najpierw nie zabije, będzie szerzył tę plagę wszędzie, gdzie tylko się uda. Tylko jedno zadrapanie tym ostrzem wystarczy, by zarazić i zniszczyć, więc niedługo kilka minut z Matem będzie równie śmiertelne.
Twarz Nynaeve zbielała.
— Czy możesz coś zrobić? — wyszeptała.
— Mam nadzieję — westchnęła Moiraine. — Przez wzgląd na losy świata, mam nadzieję, że nie jest za późno. Jej dłoń zagłębiła się w mieszku przymocowanym u pasa i wydobyła zeń owinięty w jedwab angreal. — Zostawcie mnie z nim samą. Trzymajcie się razem i znajdźcie jakieś miejsce, w którym was nikt nie będzie widział, ale zostawcie mnie samą. Zrobię dla niego, co będę mogła.
42
Wspomnienie snów
Ludzie, których Rand poprowadził na dół, byli zupełnie pokonani. Żadne z nich nie chciało teraz rozmawiać ani z nim, ani między sobą. On też nie miał ochoty nic mówić.
Słońce stało już nisko na nieboskłonie, więc na tylnej klatce schodowej karczmy panował mrok, lecz lampy jeszcze nie zostały zapalone. Stopnie przecinały pasma światła i cienia. Twarz Perrina była równie zamknięta jak twarze innych, lecz o ile ich czoła zmarszczył frasunek, jego pozostało gładkie. Rand uznał, że na twarzy przyjaciela maluje się rezygnacja. Zastanawiał się, skąd się wzięła i miał ochotę o to zapytać, lecz gdy tylko Perrin wchodził w plamę głębszego cienia, jego oczy zdawały się wchłaniać wszelkie znajdujące się w niej światło i rozjarzały się miękko niczym wypolerowany bursztyn.
Rand zadrżał i usiłował się skoncentrować na swoim otoczeniu, na ścianach wyłożonych leszczynową boazerią i dębowych poręczach schodów, na przedmiotach mocno osadzonych w codzienności. Kilkakrotnie ocierał dłonie o płaszcz, lecz za każdym razem na nowo występował na nich pot.
„Teraz już wszystko będzie dobrze. Jesteśmy znowu razem i... Światłości, Mat.”
Zaprowadził ich do biblioteki boczną drogą prowadzącą przez kuchnię i unikając ogólnej sali. Niewielu podróżników korzystało z biblioteki; potrafiący czytać zatrzymywali się głównie w elegantszych karczmach w Wewnętrznym Mieście. Pan Gill miał ją bardziej dla własnej przyjemności niźli dla garstki bywalców, którzy co jakiś czas sięgali po lekturę. Rand nie miał ochoty się zastanawiać, dlaczego Moiraine chciała, by nie rzucali się w oczy, ciągle jednak pamiętał podoficera Białych Płaszczy, który zapowiedział, że jeszcze wróci i oczy Elaidy, gdy pytała, gdzie się zatrzymał. Były to dostateczne powody, niezależnie od tego, czego chciała Moiraine.
W bibliotece zrobił jeszcze pięć kroków, nim zauważył, że wszyscy pozostali się zatrzymali, stłoczeni w przejściu, z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Na kominku jaskrawa łuna ognia wydawała donośny trzask, a na długiej kanapie leżał zaczytany Loial. Na jego brzuchu drzemał mały czarny kot z podwiniętymi białymi łapkami. Gdy weszli, zamknął książkę, zaznaczając ogromnym palcem miejsce, w którym skończył czytać, delikatnie zestawił kota na podłogę i wstał, by złożyć ceremonialny ukłon.