— Przebacz mi, Światłości!
Nie wierzył, że przebaczenie może mu być dane. Nie za to, co uczynił. Ale i tak krzyczał w stronę nieba, błagał, nie spodziewając się, że otrzyma to, o co błaga.
— Światłości, przebacz mi!
Nadal dotykał Saidina, męskiej połowy mocy, która kierowała światem, która obracała Koło Czasu. Czuł oleistą plamę, zanieczyszczającą jego powierzchnię, plamę kontrataku Cienia, plamę, która oznaczała zgubę świata. Wierzył bowiem niegdyś w swej dumie, że ludzie potrafią dorównać Stwórcy, że potrafią naprawić to, co Stwórca wykonał, a oni zniszczyli. Tak nakazywała mu wierzyć duma.
Czerpał coraz głębiej z Prawdziwego Źródła, coraz to głębiej, jak człowiek umierający z pragnienia. Szybko nabrał więcej Jedynej Mocy, szybciej niźli był w stanie przenieść, nie będąc wspomagany. Czuł jak pali go skóra. Napięty, wytężał się, by zaczerpnąć jeszcze więcej, próbował wyczerpać wszystko.
— Światłości, przebacz mi! Ilyeno!
Powietrze stało się ogniem, ogień ciekłym światłem. Piorun, który uderzył z niebios, osmaliłby i oślepił każde oko, próbujące na niego spojrzeć. Nadszedł z nieba i przepaliwszy na wskroś Lewsa Therina dowiercił się do wnętrzności ziemi. Od jego dotknięcia parowały kamienie. Rażona ziemia trzęsła się i drżała jak żywe stworzenia w agonii. Błyszcząca pręga łączyła ją z niebem tylko przez czas jednego uderzenia serca, lecz kiedy już zniknęła, ziemia wciąż jeszcze falowała niczym wzburzone morze.
Fontanna stopionych skał tryskała w powietrze na wysokość pięciuset stóp, wzbijając się ryczącą masą, wyrzucając rozpylone płomienie coraz bardziej w górę, coraz to wyżej. Z północy i z południa, ze wschodu i zachodu nadciągało wycie wiatru, który łamał drzewa jak gałązki, wrzeszczał przeraźliwie i dął, jakby podsadzając rosnącą górę wciąż bliżej ku niebu. Jeszcze bliżej nieba.
Wiatr ucichł wreszcie, ziemia uspokoiła się, wydając tylko drżące pomruki. Po Lewsie Therinie Telamonie nie pozostał żaden ślad. Tam, gdzie stał, była teraz góra wznosząca się na wiele mil ku niebu, płynna lawa wciąż tryskała z jej ściętego wierzchołka. Szeroka i prosta dotąd rzeka wygięła się w łuk wokół góry i rozwidlając się utworzyła pośrodku nurtu długą wyspę. Cień góry sięgał prawie do samej wyspy, rozpościerał się czernią po całej krainie, jak złowieszcza dłoń proroctwa. Przez jakiś czas słychać było tylko monotonne, protestujące dudnienie ziemi.
Na wyspie powietrze lśniło i zlewało się. Mężczyzna ubrany w czerń patrzył na ognistą górę, wznoszącą się nad równiną. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości i odrazy.
— Nie uciekniesz tak łatwo, Smoku. To, co jest między nami, nie dokonało się jeszcze. I nie dokona się, aż po kres czasu. Odszedł potem, a wyspa i góra zostały same. Czekały.
I Cień padł na ziemię, i świat został rozszczepiony, kamień od kamienia. Oceany wylały i góry zostały pochłonięte, a narody rozproszone po ośmiu krańcach świata. Księżyc był jak krew. a słońce jak popiół. Morza wrzały, a żywi zazdrościli umarłym. Wszystko zostało rozproszone, wszystko prócz pamięci zostało stracone, pamięci nade wszystko o tym, który sprowadził Cień i pęknięcie świata. A jego nazywali Smok.
I stało się w owych dniach, jak zdarzało się przedtem i zdarzy się znowu, że Ciemność ciężko zaległa nad ziemią i przygniotła ludzkie serca, i zniknęła zieleń, a nadzieja umarła. I wzywali ludzie Stwórcę, mówiąc: „O Światłości Niebios, o Światłości Świata, pozwól Obiecanemu urodzić się w górach, jak oznajmiają proroctwa, jak było to w wiekach przeszłych i będzie w nadchodzących. Daj, Księciu Poranka, zaśpiewać ziemi, by zazieleniła się, a doliny wydały jagnięta. Niech ramię Pana Świtu chroni nas przed Ciemnością, a jego wielki miecz sprawiedliwości niechaj nas broni. Daj Smokowi wędrować znów na wichrach czasu.”
1
Pusta droga
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Zrodzony pod wiecznie zachmurzonymi szczytami, które nadały górom ich nazwę, wiatr ten wiał na wschód, poprzez Piaskowe Wzgórza, niegdyś — przed Pęknięciem Świata stanowiące wybrzeża wielkiego oceanu. Przedarł się do Dwóch Rzek, do gęstego lasu, zwanego Lasem Zachodnim, i uderzył w dwóch ludzi idących przy konnym wozie po usianym kamieniami trakcie, zwanym Drogą Kamieniołomu. Pomimo że wiosna powinna była nadejść dobry miesiąc wcześniej, wiatr niósł z sobą lodowaty chłód, jakby wypowiadając swą tęsknotę za śniegiem. Rand al’Thor czuł, jak gwałtowne podmuchy na przemian to przylepiają mu płaszcz do pleców, oplątując jego nogi wełnianą materią ziemistego koloru, to rozdymają go z tyłu. Żałował, że płaszcz nie jest grubszy, albo że nie włożył przynajmniej dodatkowej koszuli. Przez cały czas zmagał się z okryciem, które wciąż zaczepiało o kołczan kołyszący się u jego biodra. Jednak przytrzymywanie jedną ręką nie zdawało się na wiele, a w drugiej niósł gotowy do wystrzelenia łuk, ze strzałą nasadzoną na cięciwę.
Kiedy szczególnie silny podmuch wyrwał mu poły płaszcza z dłoni, spojrzał przelotnie na Tama, idącego u drugiego boku zmierzwionej, brązowej klaczy. Było mu trochę głupio, że rozprasza lęk, jak mały chłopiec popatrujący stale na swoich rodziców, ale był to jeden z tych dni, gdy wszystko zdaje się potęgować niepewność. W chwilach przerwy, między gwałtownymi porywami wichury, wycie wiatru zamierało i wówczas, w ciszy ciężko zalegającej ziemię, głośno rozbrzmiewało miękkie skrzypienie osi.
W lesie nie śpiewały ptaki, wiewiórki nie skakały po gałęziach. Rand nawet specjalnie się ich nie spodziewał, nie tej wiosny.
Tylko te drzewa, które jesienią nie zrzuciły liści lub igieł, miały na sobie coś zielonego. Splątane krzewy zeszłorocznych jeżyn rozpostarły brązową sieć na łysych głazach u ich stóp. Rzadkie poszycie leśne tworzyły głównie kolczaste chwasty, pokrzywy i bieluń, pozostawiający obrzydliwy zapach na butach nierozważnego wędrowca. W miejscach gdzie gęste kępy drzew rzucały głęboki cień, ziemię nadal zalegały białe łachy śniegu. W koronach drzew świeciło wprawdzie słońce, ale jego blask skrzył się mętnie, przemieszany z cieniem. Promienie nie niosły ze sobą ani życia, ani ciepła. Był to niefortunny poranek, stworzony dla nieprzyjemnych myśli.
Rand machinalnie dotknął nacięcia na strzale, w każdej chwili gotów przyciągnąć ją do policzka jednym gładkim ruchem, tak jak uczył go Tam. Zima wystarczająco dała się we znaki na farmach, gorszej nie pamiętali nawet najstarsi ludzie, ale w górach, z pewnością, była jeszcze ostrzejsza, co można było osądzić po ilościach wilków, które zagnała do Dwu Rzek. Wilki napadały na owczarnie i rozbijały ściany obór, by dopaść bydła i koni. Owce przyciągały też niedźwiedzie, a przecież niedźwiedzia nie widywano tu już od lat. Pozostawanie poza domem po zmierzchu nie było bezpieczne. Ludzie stawali się łupem drapieżników równie często jak owce, i to niekoniecznie po zachodzie słońca.