— Dochowałeś słowa lepiej niż większość z nas, którzy wydaliśmy ci polecenie — powiedziała Aes Sedai. Może nie będzie tak źle, jak się obawiasz.
Pokiereszowana, liściasta głowa wolno obróciła się, wykonując gest zaprzeczenia.
— Wiem, kiedy nadchodzi koniec, Aes Sedai. Znajdę inne miejsce, gdzie będę mógł sprawiać, by wszystko rosło. Orzechowe oczy objęły smutnym spojrzeniem zielony las.
— Być może jakieś inne miejsce. Gdy wyjdziecie stamtąd, spotkam się z wami raz jeszcze, jeśli starczy czasu.
Z tymi słowami odszedł, ciągnąc za sobą motyle i stał się jednością z lasem, lepiej, niż to potrafił Lan w swoim płaszczu.
— Jeśli starczy czasu — powtórzył Mat. — O co mu chodziło?
— Chodźcie — powiedziała Moiraine.
I przestąpiła próg nakrytego łukiem otworu. Lan szedł tuż za nią.
Rand nie bardzo wiedział, czego się spodziewa, gdy ruszył w ślad za nimi. Czuł, jak z podekscytowania jeżą mu się włosy na karku. Jednak dalej był tylko korytarz o gładkich ścianach zamykających się nad głową takim samym łukiem jak wejście — ciągnął się łagodnie w dół. Dla Loiala miejsca nad głową było w nadmiarze, starczyłoby go nawet dla Zielonego Człowieka. Gładka podłoga była pozornie śliska, jakby wyłożona natłuszczonymi płytkami, jednakże stopy jakoś znajdywały na niej pewne oparcie. Białe ściany bez żadnych spoin połyskiwały niezliczonymi plamkami niewysłowionych barw, rzucając głębokie, miękkie światło, nawet kiedy za zakrętem zniknęło oświetlone słońcem wejście. Rand był przekonany, że źródło tego światła nie jest naturalne i czuł jednocześnie, że jest mu ono życzliwe.
„To czemu cały czas cierpnie ci skóra?”
Szli bez końca w dół.
— To tam — powiedziała w końcu Moiraine, wskazując ręką. — Przed nami.
I korytarz przeszedł w ogromną, nakrytą kopułą przestrzeń. W chropowatej, żywej skale, w której wykute było sklepienie, jarzyły się kryształowe grudki. Całe dno jaskini wypełniał zbiornik o szerokości jakichś pięciu kroków i biegnąca wokół niego ścieżka. Brzeg zbiornika o owalnym kształcie oka otaczał niski, płaski występ z kryształów, które jarzyły się bardziej mętnym, a jednocześnie bardziej dzikim światłem niż kryształy w kopule. Powierzchnia zbiornika była gładka jak szkło i czysta jak wody rzeki Winna Jagoda. Rand miał wrażenie, że mógłby się w nią wpatrywać całą wieczność, dna jednak nie mógł wypatrzyć.
— Oko Świata — powiedziała cicho stojąca obok niego Moiraine.
Kiedy rozejrzał się zdumiony dookoła, zauważył, że długie lata od czasu stworzenia tego miejsca — całe trzy tysiące lat, w trakcie których nikt tutaj nie przychodził odcisnęły swoje piętno. Nie wszystkie kryształy w kopule jarzyły się z równą mocą. Jedne były silniejsze, inne słabsze, jedne migotały, a inne wyglądały jak zwykłe, oszlifowane grudki, igrające odbitym światłem. Gdyby błyszczały wszystkie, w kopule byłoby tak jasno jak w samo południe, a tymczasem wyglądało to zaledwie na późne popołudnie. Na ścieżce Tężała warstwa pyłu, kamiennych odprysków, a nawet kryształów. Długie lata czekania, podczas których Koło obracało się i mełło.
— Ale co to jest? — spytał niespokojnie Mat. — To w ogóle nie wygląda jak woda, przynajmniej nigdy takiej nie widziałem.
Kopnął leżącą na skraju grudkę czarnego kamienia wielkości pięści.
— To...
Kamień uderzył o szklistą powierzchnię i wsunął się do zbiornika, nie wywołując najlżejszego szmeru ni najdrobniejszej fali. Tonął i jednocześnie pęczniał, rosnąc i rzednąc coraz bardziej, aż przybrał rozmiar kropli wielkości jego głowy, przez którą Rand był nieomal w stanie widzieć na wylot, a potem niewyraźnej plamy szerokiej na długość jego ramienia. Po chwili zniknął. Rand miał wrażenie, że skóra zaraz zejdzie mu z ciała.
— Co to jest? — spytał podniesionym głosem i był zaszokowany ochrypłą opryskliwością własnego głosu.
— Można to nazwać esencją Saidina.
Słowa Aes Sedai rozniosły się echem po całym wnętrzu kopuły.
— Esencja męskiej połowy Prawdziwego Źródła, czysta esencja Mocy, którą przed Czasem Szaleństwa władali mężczyźni. Moc służąca do umacniania pieczęci na więzieniu Czarnego, albo ich przełamywania.
— Światłości, oświeć nas i miej w swej opiece — wyszeptała Nynaeve.
Egwene przywarła do Wiedzącej, jakby chciała się ukryć za jej plecami. Nawet Lan poruszył się niespokojnie, mimo iż w jego oczach nie było widać zdziwienia.
Rand uderzył ramieniem o kamień i dopiero wtedy zauważył, że cofnął się pod samą ścianę, najdalej od Oka Świata, jak się tylko dało. Przebiłby się przez ścianę, gdyby mógł. Mat także przywarł do ściany, najbardziej płasko, jak potrafił. Perrin wpatrywał się w zbiornik z wyciągniętym do połowy toporem. W jego oczach płonęło światło, żółte i dzikie.
— Zawsze się zastanawiałem... — odezwał się niepewnym głosem Loial — kiedy o nim czytałem, zawsze się zastanawiałem, czym ono jest. Dlaczego? Dlaczego oni je zrobili? I jak?
— Nikt z żyjących tego nie wie. — Moiraine przestała przypatrywać się zbiornikowi. Obserwowała Randa i jego dwóch przyjaciół, taksując ich wzrokiem. — Ani w jaki sposób ono zostało stworzone, ani nawet po co, prócz tego, że któregoś dnia okaże się potrzebne, i że będzie to największa i najbardziej rozpaczliwa potrzeba, z jaką świat musiał sobie dotąd radzić. Być może nawet największa potrzeba wszystkich czasów.
— Niejedna z Tar Valon próbowała znaleźć sposób na wykorzystanie tej Mocy, lecz jest ona równie niedosiężna dla kobiet jak księżyc dla kota. Tylko mężczyzna może z niej czerpać, jednakże minęło blisko trzy tysiące lat, odkąd umarł ostatni mężczyzna Aes Sedai. Tamci widzieli tę potrzebę, bo dyktowała im ją rozpacz. Żeby je stworzyć, pracowali w skazie, jaką Czarny zostawił na Saidinie, i dążyli, by było czyste, choć wiedzieli, że to ich wszystkich zabije. Aes Sedai, mężczyźni i kobiety pospołu. Zielony Człowiek mówił prawdę. Tak powstawały największe cuda Wieku Legend, dzięki połączeniu Saidina i Saidara. Wszystkie kobiety w Tar Valon, wszystkie Aes Sedai we wszystkich dworach i miastach, łącznie z zamieszkującymi krainy położone za Pustkowiem, jeśli policzyć te, które być może wciąż jeszcze żyją za oceanem Aryth, nie potrafiły napełnić Mocą nawet łyżki, odkąd nie mogły już pracować razem z mężczyznami.
Randowi zaskrzypiało w gardle, jak po wielkim krzyku.
— Po co nas tu sprowadziłaś?
— Bo jesteście ta’veren.
Wyraz twarzy Aes Sedai był nieodgadniony. Oczy jej błyszczały i wydawały się przyciągać go do siebie.
— Bo moc Czarnego tutaj uderzy, a jeśli nikt nie stawi jej czoła i nie odeprze, wówczas Cień okryje świat. Nie ma większej potrzeby niż ta. Wyjdźmy ponownie na słońce, póki jest jeszcze na to czas.
Nie czekając, czy pójdą za nią, ruszyła w górę korytarza razem z Lanem, który szedł być może nieco szybciej niż zwykle. Egwene i Nynaeve podążyły pośpiesznie za nimi.
Rand wycofywał się chyłkiem, nie odrywając się od ściany — nie potrafił się zmusić, by podejść choćby o krok bliżej do zbiornika, nieważne, czym był — aż wreszcie wypełzł na korytarz, przeciskając się obok Mata i Perrina. Ruszyłby biegiem, gdyby to nie oznaczało stratowania Egwene, Nynaeve, Moiraine i Lana. Nawet gdy już był na zewnątrz, wciąż jeszcze cały się trząsł.
— Nie podoba mi się to, Moiraine — powiedziała ze złością Nynaeve, gdy znowu oświetliło ich słońce. — Wierzę, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie, jak mówisz, bo inaczej nie byłoby mnie tutaj, ale to jest...